1. ODNOWA KOŚCIOŁA – HOMILIA

Myślę, że wszyscy zwróciliśmy uwagę, jak Andżela, nasza kantorka, zmagała się z lekcjonarzem, z tą księgą czytań mszalnych, dlatego, że ten lekcjonarz jest zupełnie nowy. Jest mało używany i kiedy się go otworzy, to sam się zamyka, więc było jej trudno utrzymać go otwartym na odpowiedniej stronie. Może to jest jakiś znak dla nas, że kiedy rozpoczyna się nowe tysiąclecie, jesteśmy w trochę podobnej sytuacji: musimy otwierać na nowo księgę Słowa Bożego. I tylko od nas zależy, czy za rok, za dwa albo za pięć lat dalej będzie się ona sama zamykać, czy też już będzie tak dokładnie przeczytana i każda stronica wielokrotnie przełożona, przemedytowana, przemyślana, że tam, gdzie ją otworzymy, tam Pan Bóg pozwoli nam spocząć naszemu wzrokowi duchowemu. Jest coś z nowości w tej księdze lekcjonarza i jest coś z nowości w czasie, w którym rozpoczynamy nasze spotkania. Dobrze, żeby bardzo głośno i wyraźnie brzmiały przez cały czas naszych spotkań słowa Jana Pawła II, łacińskie słowa, które są tytułem nowego listu apostolskiego: Novo millennio ineunte, czyli „przyszło już nowe tysiąclecie”, „już wkroczyło nowe tysiąclecie”. I my, chrześcijanie, nie w jakimś dowolnym czy przypadkowym momencie dziejów, lecz w momencie elektryzującym, kiedy nowe tysiąclecie się rozpoczęło – i my szukamy nowego początku.

Owszem, jest coś ze spoglądania w przeszłość – w psalmie śpiewaliśmy: „Wielkich dzieł Boga nie zapominajmy” – ale nie na zasadzie wspominkowej: jak to pięknie było, popatrz, nawet mam zdjęcie w albumie sprzed lat dziesięciu albo piętnastu. „Wielkich dzieł Boga nie zapominajmy”, ale nie na zasadzie pielęgnowania wspomnień. Kiedy śpiewaliśmy ten psalm, przypomniała mi się seria programów telewizyjnych, które były emitowane w latach osiemdziesiątych i prezentowały różne Kościoły chrześcijańskie. Co tydzień można było oglądać kolejny odcinek, i w czasie jednego z takich programów, który przedstawiał jeden z takich bardziej żywiołowych nurtów chrześcijaństwa, zapamiętałem, że śpiewano pieśń o tym, że Bóg jest wciąż taki sam: jeśli wczoraj miał moc, to i dzisiaj ją ma. Takie były słowa tej pieśni: Bóg jest wciąż taki sam, jeśli wczoraj miał moc, to i dzisiaj ją ma. Dlatego jeżeli Bóg wzywa nas dziś przez słowo Boże: „wielkich dzieł Boga nie zapominajmy”, to nie po to, żeby zakładać albumy ze zdjęciami (to znaczy można, ale nie tylko po to i nie przede wszystkim po to), lecz na pierwszym miejscu, żeby pamiętać, że jeśli wczoraj miał moc, to i dzisiaj ją ma. Skoro novo millennio ineunte, skoro nowe tysiąclecie się zaczęło i ma się w nas coś nowego, mocnego, dynamicznego i pięknego zacząć wraz z początkiem nowego tysiąclecia, to w takim duchu: jeśli wczoraj miał moc, to i dzisiaj ją ma.

Dobrze jest powspominać wielkie dzieła Boga. Zwykle ludzie tzw. odnowy charyzmatycznej mają co powspominać: i rok temu, i pięć lat temu, i dziesięć lat temu może nawrócenie, dawne napełnienie Duchem świętym, minioną ewangelizację wielkie dzieła Boga. Ale wspominamjmy po to, żeby pamiętać, że jeśli wtedy Bóg miał moc, żeby takie rzeczy się działy w naszym życiu, to i dzisiaj ją ma, bo Bóg jest wciąż taki sam.

Przyniosłem dzisiaj ze sobą fragment wywiadu – to jest wywiad-komentarz ks. kard. Józefa Ratzingera, wywiad z października ubiegłego roku, a więc całkiem świeży. I w tym wywiadzie padło takie pytanie pod adresem kard. Ratzingera: „Jaki problem współczesnego Kościoła wydaje się Eminencji szczególnie niepokojący?” I odpowiedź brzmiała tak: „znużenie i ospałość w wierze”. Miło jest popatrzeć na innych i tak ocenić: o, ci są znużeni i ospali w wierze. Człowiek się czuje wtedy dowartościowany. To inni są znużeni i ospali. Ale chciałbym, żebyśmy te słowa odnieśli nie do innych, ale do siebie, i doszukali się w nas samych tego znużenia i ospałości, które się zdążyły rozgościć w naszych sercach. Bowiem nawet odznaka ruchu odnowy charyzmatycznej nie stanowi zabezpieczenia przed znużeniem i ospałością w wierze. Tak kard. Ratzinger nazwał problem współczesnego świata, który się wydaje mu szczególnie niepokojący: „znużenie i ospałość w wierze widoczne w wielu częściach świata, a szczególnie w Europie”. „Bóg przemówił do nas, i wiemy, jak mamy żyć tak mówił dalej wiemy, czym jest życie w prawdzie, jednak nie jesteśmy szczęśliwi, pełni entuzjazmu i zapału, nie pomagamy sobie nawzajem w przyjmowaniu wiary, traktujemy chrześcijaństwo jako brzemię, a związane z nim obowiązki wypełniamy z przyzwyczajenia”.

Pewnie, że jakby z definicji to nie powinno dotyczyć członków charyzmatycznego klubu, ale myślę, że często dotyczy i nas, bo jesteśmy ludźmi z takimi samymi wadami jak wszyscy inni. I zechciejmy dzisiaj sami o sobie te słowa kard. Ratzingera usłyszeć. Powiedział ostro: „nie jesteśmy szczęśliwi” – pewnie można je zrozumieć: „nie jesteśmy tak szczęśliwi, jak miałoby to wynikać z naszej deklaracji”. Mówi też: „nie jesteśmy pełni entuzjazmu i zapału”. No pewnie, że trochę jesteśmy, ale… czy to już jest cały entuzjazm i cały zapał, jaki Bóg może z nas wykrzesać, czy już doszliśmy do ostatniej kreski na podziałce termometru, że po prostu na więcej nas nie stać, bo już daliśmy z siebie wszystko czy też może o czymś w naszych sercach da się powiedzieć: nie jesteśmy szczęśliwi, nie jesteśmy pełni entuzjazmu i zapału i nie pomagamy sobie nawzajem. „Ta ociężałość w wierze mówił dalej jest związana z relatywizmem naszych czasów, które prowadzą do fałszywego eklezjocentryzmu”. Jak na kardynała przewodniczącego Kongregacji Nauki Wiary przystało, to oczywiście trafiły się tutaj takie trudne słowa, jak relatywizm i eklezjocentryzm, ale potem je wyjaśnia. Najpierw mówi w takich trudnych słowach, ale w

Następnym zdaniu powiedział prosto, o co chodzi: „Według mnie wielu ludzi chce uczynić z Kościoła swój prywatny klub”.

Na którejś ze stron internetowych spotkałem się z kolei z taką krytyką (krytyki są dobre, bo pomagają nam odnaleźć drogę) różnych grup modlitewno-odnowowych, że czasami przestają być Kościołem, a przypominają „fanclub Jezusa Chrystusa”. Do fanclubu człowiek się zapisuje według własnych upodobań. Może to być fanclub piłkarski czy jakiegoś zespołu muzycznego, bo tam człowiek się realizuje, bo tam właśnie może się wyładować, to lubi. To jest właśnie fanclub. Z taką uszczypliwo-krytyczną nazwą się spotkałem: „Fanclub Jezusa Chrystusa”, ale zauważmy, że to samo słowo się pojawia w tej wypowiedzi Ratzingera: „Wielu ludzi chce uczynić z Kościoła swój prywatny klub”. Na czym polega prywatny klub zamiast Kościoła? Tam idę, bo lubię, i szukam tam tego, co jest miłe, może miłe spędzanie popołudni jedni na meczu, inni słuchając zespołu muzycznego, a ja w moim fanclubie. Takie mam upodobania, bo jestem człowiekiem bardziej religijnym.

„Wielu ludzi chce uczynić z Kościoła swój prywatny klub”. I następuje zdanie kluczowe, z powodu którego dzisiaj właśnie ten cytat przyniosłem: „I tacy ludzie zapominają, że Kościół jest po to, żeby umożliwił nam poznanie Boga, poznanie słowa Bożego i wprowadzenie tego słowa w życie”. Gradacja: poznanie Boga, poznanie słowa Bożego. Poznanie Boga: spotkać się z Nim twarzą w twarz, spotkać Jezusa Chrystusa, dać się napełnić Duchem świętym. Poznanie słowa Bożego: Bóg nie jest Bogiem milczącym, nie jest takim Bogiem jak Bóg buddystów czy hinduistów, czy Bóg starożytnych filozofów – Wielkim Milczącym, do którego można się wspinać, ale który nigdy nie raczy zniżyć się do nas. Jest Bogiem mówiącym, więc Kościół jest także po to, żeby poznać słowo Boże i wprowadzić to słowo w życie. I wprowadzanie słowa Bożego w życie wcale nie musi przypominać stopniem przyjemności atmosfery w fanclubie Pana Jezusa. Wcale nie musi. Może przypominać stopniem trudności na przykład życie św. Pawła albo Apostoła Piotra, może przypominać stopniem trudności życie Mojżesza, Izajasza czy Jeremiasza. Tak też może wyglądać, bo nie chodzi o to, żeby nam było miło, ale aby poznać Boga, poznać słowo Boże, wprowadzić to słowo w życie. To nie znaczy, że Pan Bóg się lubuje w tym, żeby nam życie uprzykrzać, że koniecznie i z definicji mamy się spodziewać, że będzie okropnie. Pan Jezus powiedział też: „a wszystko inne będzie wam dodane”. Tylko czego najpierw szukamy? „Szukajcie wpierw królestwa Bożego”.

Trochę mogliśmy być zdezorientowani i skonfundowani słuchając dzisiejszego czytania z Listu do Hebrajczyków, a to dlatego, że jest tu dużo o odpoczynku. „Bracia, jeszcze trwa obietnica wejścia do Bożego odpoczynku”. Albo: „Już wchodzimy do odpoczynku my, którzy uwierzyliśmy”. Wchodzimy do odpoczynku, ale nie o taki odpoczynek chodzi, jakoby Pan Jezus zapraszał nas, wywoływał z tego świata, żeby nam oferować w królestwie Bożym leżak, na którym mamy się huśtać między palmami. Już wchodzimy do odpoczynku, owszem, ale co to znaczy? Dokonamy teraz wniknięcia w tekst tego fragmentu Listu do Hebrajczyków, który nam został dzisiaj zaserwowany jako duchowy posiłek wieczorny, bo nie samym chlebem żyje człowiek, lecz każdym słowem, które pochodzi z ust Bożych. To jest nasz wieczorny posiłek dzisiaj – czytanie z Listu do Hebrajczyków. Tekst dość zawiły na pierwszy rzut oka, pozornie zawiły, ale myślę, że kiedy się w niego wniknie – ja starałem się wniknąć weń przed przyjazdem tutaj – otwiera nam niesłychaną tajemnicę i dobrze by było, gdybyśmy ją posiedli na początku nowego tysiąclecia, żeby poczuć nowość, w którą nas wyposaża Bóg, bo naprawdę będzie nam to potrzebne. Otóż ów odpoczynek pojawił się w tym fragmencie Listu do Hebrajczyków nie po to, żeby obiecywać uczniowi Jezusa Chrystusa: pójdź za mną i poleż sobie na leżaku, huśtając się między palmami. Obietnica odpoczynku ma przypomnieć, że my, chrześcijanie, mamy odtworzyć w życiu duchową wędrówkę tych, którzy zostali wyrwani z Egiptu, albowiem i myśmy otrzymali Dobrą Nowinę, jak i ci, którzy z Egiptu wyszli.

W ten sposób w Liście do Hebrajczyków dostajemy do ręki klucz do otwarcia Starego Testamentu, klucz, który nam pozwala zrozumieć, do czego służy Biblia Starego Testamentu. Wydaje się ona tak daleka od realiów naszego życia: jest tam o jakichś królach, o wojnach, o jakichś morderstwach, jakiejś świątyni, o jakichś ofiarach. Tak to wszystko jest odległe od naszego życia, że często jest to dla nas księga zamknięta. Otóż dzisiaj wręcza się nam klucz do niej poprzez tzw. alegoryczną interpretację Starego Testamentu. Co znaczy „alegoryczna”? To znaczy, że Stary Testament jest alegorią, a więc jakby porównaniem, obrazem naszego życia. Alegoryczna interpretacja Starego Testamentu to nie jest wynalazek ludzki, to jest mówiąc tym językiem wynalazek Boży, bo Bóg zamknął go w Nowym Testamencie i sam pokazał, jak rozumieć Testament Stary. Mamy czytać Stary Testament i powtarzać oczywiście w innych warunkach i w zupełnie innym znaczeniu i sensie wszystkie te wydarzenia, które działy się w Testamencie Starym.

„I myśmy otrzymali Dobrą Nowinę, jak i ci, którzy wyszli z Egiptu”. Mamy w ten sposób popatrzeć w swoją przeszłość, żeby dostrzec, gdzie był Egipt mojego życia, kiedy żyłem w ciemności, kiedy nie doświadczałem Bożego światła, bo wszystko było odległe. Pan Bóg mnie znalazł w Egipcie, i tak jak tamci Izraelici sprzed tysięcy lat usłyszeli głos: „wyjdźcie, wyprowadzę was stamtąd”, tak i my usłyszeliśmy Dobrą Nowinę. Tak jak tamtym obiecał Bóg, że wejdą do swojego odpoczynku, tak i nam obiecał, że nas tam wprowadzi. Odpoczynkiem jest życie w Ziemi Obiecanej, a naszą Ziemią Obiecaną jest życie z Jezusem Chrystusem. Tak jak tamtych przeprowadził przez pustynię, tak i nas chce przeprowadzić przez różne trudy i wertepy. Tak jak tamtych przeprowadził przez Jordan, tak i nas chce przeprowadzić przez wody chrztu. Jak tamtych wprowadził do Ziemi Obiecanej, tak i nas chce wprowadzić do życia z Bogiem. Obietnica ta ciągle trwa: „Jeszcze trwa obietnica wejścia do Bożego odpoczynku”.

Owszem, to wejście do Ziemi Obiecanej jest w pewnym sensie odpoczynkiem, ale nieprzypominającym jednak, nawet zewnętrznie, spoczywania w hamaku. Wejście do Ziemi Obiecanej jest wejściem w atmosferę walki. Czytamy w Księdze Wyjścia, w Księdze Jozuego, w Księdze Liczb o tym, że po to Bóg wprowadził Izraelitów do Ziemi Obiecanej, aby walczyli, aby wypędzili stamtąd siedem narodów pogańskich. Podpowiada dziś nam List do Hebrajczyków: popatrzcie bracia, siostry, na swoje życie, popatrzcie na ten Egipt, z którego was Bóg wyprowadził, popatrzcie na to wszystko, co się wam przydarzyło po drodze, a dziś poczujcie się jak ci, którym daje się do ręki miecz, jak ci, którzy mają wystąpić do walki. Może jak popatrzymy w ten sposób na siebie, to zaczniemy przyznawać rację kard. Ratzingerowi: „znużenie i ospałość w wierze widoczne w wielu częściach świata, a szczególnie w Europie”. Prawdę mówiąc, mało jest ducha walki. Mało jest ducha, determinacji, potrzeby wzięcia do ręki miecza. Mieczem chrześcijan nie jest narzędzie ze stali, naszym mieczem jest miecz słowa Bożego. Mało jest takiego przekonania. Trzeba wziąć do ręki i iść walczyć oczywiście, już nie z narodami pogańskimi zamieszkującymi Ziemię Obiecaną walczyć z tym wszystkim, co przeciwko nam wyprowadza szatan.

Duch walki, taki ekscytujący duch wojskowo-sportowy, jest dziś rzadko spotykaną egzotyką. A może i w nas gdzieś tam był i kiedyś nas rozpłomieniał i gorliwością w modlitwie, i gorliwością w ewangelizacji, zamienił się w jakieś wspominanie i w zdjęcia w duchowym kalendarzu: o, mogę pokazać, co się kiedyś działo. Wielkich dzieł Boga nie zapominamy, pamiętamy, że działał dawno temu.

Byli mniej więcej dwieście, trzysta lat temu tzw. deiści. Deiści to byli tacy filozofowie, którzy wyobrażali sobie, że Pan Bóg, owszem, może stworzył świat, to można Mu przyznać, ale potem się wycofał i przestał się nim interesować. Porównywali świat z zegarkiem: gdy dobry zegarmistrz zbuduje dobry zegarek, to wystarczy nakręcić go, żeby potem chodził, nie ma potrzeby ciągle pilnować i korygować – pięć minut wcześniej, trzy minuty później bo się spieszy albo dzwoni nie o tej godzinie, co powinien. To byłby jakiś wybrakowany zegarek, więc mówili: skoro Pan Bóg stworzył świat dobrze, nakręcił zegarek, i chodzi, to potem się wycofał już nie ma potrzeby, żeby w świat ingerował. Nie ma potrzeby cudów ani żadnych takich fantazji jak żywa relacja człowieka z Bogiem. Otóż można się obawiać, czy czasami w niektórych z nas nie zagnieździło się takie pojęcie Kościoła, który przypomina zegarek nakręcony dawno temu: Pan Jezus stworzył doskonały Kościół dwadzieścia wieków temu, nakręcił go i chodzi. I nie ma potrzeby, żeby teraz wracał i poprawiał wskazówki albo korygował, o której godzinie rozlegnie się dzwonek, więc się wycofał.

Pewnie jest to dość częste pojęcie Kościoła, jakieś zupełnie fałszywe, że wszystkie śrubki i trybiki, wahadełka i wskazówki zostały zaprogramowane dwa tysiące lat temu i od tego czasu wszystko doskonale chodzi: w swoim czasie odpowiedni sakrament, w swoim czasie odpowiednie nabożeństwo. Wszystkie śrubki i trybiki będą chodziły, bo mechanizm jest dobrze naoliwiony – pojęcie Kościoła jako maszynerii, jako mechanizmu, który świetnie działa, bo taki znakomity zegarmistrz go stworzył.

Otóż jest dobry czas na początku nowego tysiąclecia: novo millennio ineunte, żeby sobie przypomnieć, że Pan Jezus nie zostawił nam doskonale chodzącej maszynerii i świetnie funkcjonujących trybików, nie zostawił nam nakręconego zegara, a sam nie poszedł odpoczywać, ale nam zostawił rodzinę. Rodzina jest wspólnotą żywą i nie można jej nakręcić, żeby chodziła sobie latami, dziesiątkami lat czy tysiącami lat. Nie można jej nakręcić, w rodzinie trzeba być, w rodzinie trzeba mieć relacje, trzeba się spotykać co dzień, i to wiele razy każdego dnia. Stąd będziemy walczyć tu, w żłobiźnie, z pojęciem Bożej nadprzyrodzonej maszynerii, doskonałej i samoczynnej – a nas korzystających ze wspaniałego mechanizmu. To jest wygodne dla tych wszystkich, którzy chcą sobie siedzieć nieco z boku życia Bożego. To jest bardzo wygodne pojęcie Kościoła. Bylebym tylko wiedział, którą śrubką i jak to nastawić, kiedy jak się zachować, to dojdę do zbawienia. Ale jedyną troską Pana Boga naprawdę nie jest tylko to i wyłącznie, czy ja dojdę do zbawienia. Pan Bóg ma jeszcze inne troski związane z nami, na przykład: jaki owoc przyniesiemy. Ma jeszcze taką troskę: co ja wniosę do tej rodziny i co ta rodzina wniesie w świat. Nie jesteśmy trybikami w najdoskonalszym nawet zegarze. Jesteśmy członkami żywej rodziny, w której Pan Jezus miewa zaskakujące pomysły. Doskonały zegarek nas niczym nie zaskoczy: za godzinę wybije stosowną godzinę, a po piętnastu minutach zacznie wybijać kwadrans. I wielu chrześcijan ma takie wyobrażenie: Pan Jezus nas niczym nie zaskoczy najpierw chrzest, czasem spowiedź, w końcu pogrzeb i dojdę do nieba. Ale my mamy dawać się zaskakiwać. Również ci, którzy widzieli kilkadziesiąt lat temu pierwsze podmuchy odnowy charyzmatycznej w Kościele katolickim, byli zaskoczeni i naprawdę zdziwieni, a nawet zszokowani.

Mamy w sobie odnowić na progu nowego tysiąclecia zdolność do dziwienia się, zdolność do przyjmowania tego, żeby nas Bóg zaskakiwał, żeby nas szokował, żeby nas wyrwał z naszych trybików i mechanizmów. W odnowie charyzmatycznej też można sobie taki zegarek zbudować: czasem się zaśpiewa, trochę modlitwy w językach, jakieś spotkanie o siedemnastej i będzie tak lecieć latami… To, że to jest zegarek w kolorach charyzmatycznych, naprawdę jeszcze nie znaczy, że zachowaliśmy młodzieńcze czy dziecięce serce, które ciągle się rozgląda za tym, co nowe, czym nas Bóg zaskakuje.

Znużenie i ospałość w wierze – to pewna diagnoza, jakiś punkt wyjścia. Ta diagnoza nie służy temu, żeby po prostu ją wygłosić i stwierdzić, że tak po prostu jest, to bardzo smutne, i koniec. Nie, ta diagnoza ma służyć temu, żeby znaleźć lekarstwo, a lekarstwo istnieje: to „Kościół jest po to, by umożliwiał nam poznanie Boga, poznanie słowa Bożego i wprowadzanie tego słowa w życie”.

Będziemy chcieli więc dawać się wyrywać z naszych fanclubów: fanclub Jezusa Chrystusa, fanclub bardzo charyzmatycznych chrześcijan, fanclub tych, co mówią w językach, fanclub tych, którzy wiedzą, co to jest proroctwo, bo inni nie wiedzą itd., itd., fanclub tych, którzy znają już sto piosenek charyzmatycznych – wyrywać się z charyzmatycznego fanclubu Pana Jezusa i dać się przenosić i wprowadzać do tego, co się nazywa – w pełnym tego słowa znaczeniu – Kościołem. A Kościół jest po to, żeby umożliwiał nam poznanie Boga, poznanie słowa Bożego i wprowadzanie tego słowa w życie.

Jeśli takie hasło: „poznać słowo Boże i wprowadzić to słowo w życie” nie budzi w nas jakichś dreszczy, to znaczy, że jest nam potrzebne przebudzenie. Jeśli myślimy: a, słowo Boże i wprowadzanie w życie, już wiem, słowo Boże znam, w życie wprowadziłem, to już mam odfajkowane, poproszę o następne problemy – to jest możliwa postawa serca, bardzo możliwa, a grozi każdemu – jeśli coś takiego w nas gdzieś tam tkwi, to jest nam potrzebne przebudzenie, jest nam potrzebne potrząśnięcie, jest nam potrzebna zdolność bycia zaskakiwanym, czym nas Bóg zaskoczy w tym roku, na progu tego tysiąclecia. Novo millennio ineunte, nadeszło nowe tysiąclecie i nowość tego tysiąclecia ma być nie tylko nowością kartek w kalendarzu, podobnie jak ten nowiutki lekcjonarz, jeszcze nie czytany, jeszcze gdzie się otworzy, to się zaraz zamyka. Tak, niech stanie nam przed oczami jako możliwość, dar od Boga, ten czas, i niech nasze dni w żłobiźnie będą wprowadzeniem w to wszystko, co niezwykłe, zaskakujące i nieoczekiwane, w to wszystko, co Bóg przewidział właśnie dla nas.

Na koniec jeszcze o jednym obrazie z Ewangelii. Tutaj mówi nam Pan Jezus o pewnym paralityku żeby mógł on przyjść do Jezusa, musiało go nieść czterech. Ten obraz jakoś bardzo żywo do mnie przemówił, tak sobie wyobraziłem: to nas, może mnie, może kogoś innego… Często tak wygląda, że abym się na przykład modlił głośno, to obok mnie musi się modlić innych czterech; żebym przyszedł w modlitwie do Pana Jezusa, to czterech innych musi się modlić, inni muszą mnie ciągnąć. Jak duża grupa coś robi, to ja też się dam pociągnąć. I bywamy podobni do paralityka, którego musi nieść czterech. Tymczasem, bracia i siostry, już dość tego, żeby innych czterech nas niosło, żeby innych czterech nas przynosiło do Pana Jezusa. Jest czas, i to właśnie teraz, żebyśmy to my byli w tych zespołach po czterech, które będą nieść paralityków do Pana Jezusa, a nie wwozili się na innych. A naprawdę ta postawa nie jest rzadka nawet w czcigodnych gronach charyzmatycznych: pójdę się naładować, bo taki jestem osowiały, tak, bo już dwa tygodnie nie byłem, to pójdę na spotkanie i tam się rozhulam. No, ale co to znaczy? Jestem paralitykiem i pójdę tam, gdzie jest czterech takich, co mnie przyniesie. To naprawdę w tym obrazie nasze twarze mają być domalowane nie na tych noszach, lecz do tych postaci, które niosą innych, bo po to jesteśmy.

Pewnie jeszcze jutro zdarzy nam się odwołać do tekstu Jana Pawła II, który mówi o ewangelizacji i czyim ta ewangelizacja jest obowiązkiem. Dosyć leżenia na noszach i dosyć tego, żeby innych czterech nas niosło. Czas, aby wszyscy, tak jak tamci w Ewangelii, poznali zdumiewając się moc Jezusa Chrystusa i wielbili Boga mówiąc: jeszcze nie widzieliśmy czegoś podobnego. Amen.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

CAPTCHA ImageChange Image