7. ODNOWA A EKUMENIZM – KATECHEZA

Dzisiaj, w dniu Pańskim, czyli w niedzielę, chcemy dać się porwać w ten nurt, w który nas pociągają tzw. Dokumenty z Malines, a więc seria pięciu dokumentów, które powstały w latach 1974-85. Są one bardzo pożyteczne w sensie korekty, ale też bardzo inspirujące dla wszystkich, którzy chcą przeżywać chrześcijaństwo właśnie na sposób, który nieco umownie można nazwać Odnową Charyzmatyczną.

Dzisiaj będziemy się przyglądać dokumentowi nr 2, który jest zatytułowany: Ekumenizm a Odnowa Charyzmatyczna i traktuje o ekumenizmie, czyli relacjach między katolikami a innymi chrześcijanami. To trzeba sobie nieustannie powtarzać i przypominać, dlatego że spotykamy się ciągle, szczególnie na poziomie dziennikarskim, w gazetach i w programach telewizyjnych, z takim pojęciem ekumenizmu, że miałoby to być dążenie do zrównania wszystkich religii. Tak często się potocznie rozumie, że być ekumenicznie nastawionym, to znaczy sądzić, że wszystkie religie mówią to samo, tylko na różne sposoby. Otóż to jest jakieś płytkie rozumienie ekumenizmu i na pewno nie jest chrześcijańskie. Chrześcijańska i katolicka definicja ekumenizmu to dążenie do zjednoczenia chrześcijan. Łatwo się o tym przekonać, zaglądając na przykład do encykliki Jana Pawła II o ekumenizmie Ut unum sint. Ona nie jest o innych religiach, lecz o dążeniu chrześcijan do zjednoczenia: jak to zrobić, żeby ci wyznawcy Jezusa Chrystusa, którzy są dzisiaj podzieleni, w przyszłości byli mniej podzieleni, a może – to jest ideał – nawet się zjednoczyli. To jest właśnie ekumenizm. Dlatego też dokument z Malines nr 2: Ekumenizm a Odnowa Charyzmatyczna właśnie mówi o relacjach międzychrześcijańskich.

Patrząc wstecz – w sensie pozytywnym – dostrzegamy bogactwo, które stało się naszym udziałem, również dzięki Odnowie Charyzmatycznej. Trzeba docenić i ucieszyć się tym, że to Odnowa Charyzmatyczna przypomniała nam wszystkim, że Bóg, owszem, rozdziela, na pewno na pierwszym miejscu, swoje dary w Kościele katolickim, ale nie tylko – może też rozdzielać swoje dary także i wśród innych chrześcijan. I w tym sensie na pewno każdy z nas musi się czuć dłużnikiem – na przykład baptystów.

Posługujemy się tzw. czterema prawami życia duchowego: że Bóg ma wspaniały plan dla twojego życia, że człowiek nie może skorzystać z tego planu, bo jest grzesznikiem, że rozwiązaniem tego impasu jest Jezus Chrystus, że trzeba Go przyjąć jako osobistego Pana i Zbawiciela. Jeżeli wykorzystujemy taki schemat – na przykład spora część Seminarium Odnowy w Duchu Świętym jest według niego ułożona – to trzeba powiedzieć: jesteśmy dłużnikami baptystów, ponieważ te cztery punkty zostały (w takiej postaci) sformułowane przez Billa Brighta, baptystę (był on animatorem czy moderatorem Ruchu Nowego Życia, który przeniknął do Polski poprzez Ruch Światło-Życie), i do dzisiaj na przykład z jego ujęcia kerygmatu korzystamy. W tym sensie można powiedzieć, że jesteśmy dłużnikami, bo coś wzięliśmy od kogoś jako dobro.

Albo – też pewnie trzeba zauważyć – że jeśli chodzi o wiele zachowań modlitewnych: śpiewy, teksty śpiewów czy melodie, czy nawet pewien styl modlitwy – to w tym sensie bywamy też dłużnikami zielonoświątkowców. Jest mnóstwo pięknych pieśni, które śpiewamy, a które pochodzą właśnie od zielonoświątkowców.

Też warto zauważyć, że pewien styl ulicznych ewangelizacji z towarzyszącą im muzyką czy pantomimą, która przyciąga uwagę – takie rzeczy, które się dzieją, które czasami organizujemy, zaczerpnęliśmy od metodystów. Są takie piękne sceny w Dzienniku Johna Wesleya (John Wesley – to był ksiądz anglikański, który potem dał początek metodyzmowi), gdzie są opisane takie właśnie ewangelizacje uliczne, które robił zupełnie spontanicznie, improwizując – chyba jako pierwszy. Brał ze sobą jakiegoś muzyka i gdzieś tam na robotniczych, proletariackich przedmieściach grali. Kiedy zwrócili na siebie uwagę i zebrała się grupa ludzi, wtedy John Wesley ogłaszał orędzie. To początek XVIII wieku. Później jego naśladowców nazywano metodystami.

Więc na pewno do takiego rodzaju zadłużenia trzeba się przyznać, a jak zadłużenia – to i wdzięczności. Człowiek zdaje sobie sprawę, że skądś zaczerpnął jakieś pomoce modlitewne czy duszpasterskie, i jest za to wdzięczny.

Na szersze niż tylko wśród katolików działanie łaski Bożej pewnie Odnowa Charyzmatyczna zwróciła naszą uwagę – to są takie prawdy, które były na II Soborze Watykańskim przypomniane, ale może nie były przeżywane praktycznie. Na przykład na II Soborze Watykańskim sformułowano i potem Jan Paweł II to przypomniał w encyklice Ut unum sint, że „liczne pierwiastki uświęcenia i prawdy (pierwiastki uświęcenia to znaczy sposoby działania łaski) znajdują się poza organizmem Kościoła katolickiego, to znaczy w Kościołach i kościelnych wspólnotach, które nie są jeszcze w pełnej wspólnocie z Kościołem katolickim”. Pierwsza część tego zdania pochodzi z Soboru i została powtórzona przez Papieża, a tak jak to brzmi w całości, pochodzi z dokumentu Dominus Iesus Kongregacji Nauki Wiary.

Więc na pewno Odnowa Charyzmatyczna, to doświadczenie, które mamy, pozwoliło nam korzystać z takich pomocy i się nimi cieszyć, a zwłaszcza powinni być tego świadomi ludzie, którzy chcą animować czy liderować, czy koordynować w Odnowie.

Chociaż trzeba przyznać, że może zdarzyć się tutaj pewna przesada. Niedawno rozmawiałem z pewną studentką, która mnie przekonywała, że najważniejsze zdania z Ewangelii brzmią tak: Bóg ma wspaniały plan dla twojego życia, nie możesz korzystać z tego planu, ponieważ jesteś grzesznikiem, i że musisz przyjąć Jezusa jako osobistego Pana i Zbawiciela. Zapytałem ją: jak to jest możliwe, żeby najważniejsze zdania z Ewangelii to były te zdania, których nie ma w Ewangelii, bo ich w Ewangelii nie ma? Jak to jest możliwe? Ona mówi: nie, na pewno to jest właśnie główna treść Ewangelii, to jest właśnie to, o co chodzi w Ewangelii.

Czyli czasami można tak się zachwycić tymi pomocami – to akurat pochodzi od baptysty Billa Brighta – że ktoś zaczyna uważać, że najważniejsze zdania w chrześcijaństwie sformułował Bill Bright, że to są najważniejsze zdania z Ewangelii. To oczywiście nie znaczy, że te cztery prawa życia duchowego nie są bardzo trafne, cenne i przydatne jako pomoc duszpasterska, na przykład w przeżywaniu Seminarium Odnowy, ale jednak nie możemy przesadzać – spodziewamy się, że najważniejsze zdania w chrześcijaństwie wypowiedział Pan Jezus i spodziewamy się, że najważniejsze zdania z Ewangelii jednak znajdują się w Ewangelii. A nie może być tak, że jakieś zdania z zewnątrz dołączone, jakoś streszczające po mojemu Ewangelię, są ważniejsze od niej. Tak że oczywiście korzystając z tych pomocy, jednak musimy pamiętać, że takiego zdania: „Bóg ma dla twojego życia wspaniały plan” – nie ma w Ewangelii ani w całym Nowym Testamencie. I musimy pamiętać, że takiego zdania: „musisz przyjąć Jezusa jako osobistego Pana i Zbawiciela” – też nie ma w Ewangelii ani w ogóle w Nowym Testamencie. Więc wdzięczność i świadomość zadłużenia za jakieś cenne, dobre pomoce, które zaczerpnęliśmy od innych, nie może nam tak przesłonić widzenia rzeczywistości, żebyśmy je stawiali ponad Ewangelią. Nasza miłość do braci chrześcijan niekatolików nie może być miłością ślepą. Jest czasem taka ślepa miłość, która nie widzi rzeczywistości. Więc nie, rzeczywistość trzeba widzieć.

Podobnie, na pewno trzeba być wdzięcznym za jakiś styl spotkania modlitewnego, który w dużej mierze jest zaczerpnięty od braci zielonoświątkowców. Oni przypomnieli, wskazali, że rzeczywiście taki styl spotkania modlitewnego jest opisany w Nowym Testamencie: „Kiedy się razem zbieracie, ma każdy z was już to jeden dar śpiewania hymnów, już to łaskę nauczania, już to dar języków albo wyjaśniania; możecie prorokować wszyscy, jeden po drugim, by wszyscy byli pouczeni i podniesieni na duchu” (por. 1 Kor 14,26-31). Więc znowu: to bardzo cenne i ważne przypomnienie, ale – znowu – taka wdzięczność połączona z miłością nie może być ślepa. Bo niektórzy popadli potem właśnie w ślepą miłość i zaczęli tak podnosić rangę spotkań modlitewnych, że zaczęły przesłaniać to, co naprawdę najważniejsze. Jednak najważniejsze jest to, co mamy czynić na pamiątkę Pana Jezusa – „To czyńcie na moją pamiątkę”. Pan Jezus nie powiedział tego o spotkaniu modlitewnym, ale o Eucharystii. To nie znaczy, że spotkania modlitewne nie są ważne, ale że o czymś innym powiedział Pan Jezus: „To czyńcie na moją pamiątkę” i na pewno to jest najważniejsze.

Podobnie, to bardzo dobrze, że czujemy wdzięczność połączoną z miłością na przykład wobec metodystów, którzy w czasach nowożytnych rozpropagowali pewien styl ewangelizacji ulicznych, ale znowu też się nie można nim tak zafascynować, żeby nie widzieć, że istnieją jednak ważniejsze sposoby ewangelizacji: w rodzinie czy katecheza – niewątpliwie, nie ma tu żadnych wątpliwości – ilościowo najbardziej skuteczne. Moc przekazu wiary, nawet całkiem po prostu statystycznie biorąc ilość ludzi, która wierzy: ewangelizacja rodzinna na linii rodzice – dzieci, ewangelizacja szkolna na linii katecheci – uczniowie, ewangelizacja parafialna na linii proboszczowie i wikarzy – lud parafialny, to nie podlega kwestii, że jest o wiele powszechniejsza i bardziej skuteczna. To nie znaczy, że ma być jedyna, to świetnie, że jest uzupełniana też przez ewangelizacje uliczne. Wspólnota Hallelujah, z którą mam silny i codzienny kontakt, miała w zeszłym roku kilka takich pomysłów ewangelizacyjnych: jeździli w różne miejsca, ewangelizowali na ulicy, nawet z jakąś muzyką, z bębnami. To pewnie zupełnie jak John Wesley na początku XVIII wieku. Rozmawiałem też kilka dni temu z pewnym czcigodnym ojcem franciszkaninem, który też mi mówił, że w Kotlinie Kłodzkiej są organizowane takie najazdy ewangelizacyjne.

To bardzo pięknie i trzeba być wdzięcznym, że Pan Bóg takie impulsy czy idee, czy pomysły wzbudził, choć niekoniecznie w Kościele katolickim. To dokładnie według tego, co na Soborze przypomniano, co Jan Paweł II powtórzył i co kardynał Ratzinger też przypomniał w dokumencie Dominus Iesus, że „liczne pierwiastki uświęcenia i prawdy mogą się znajdować poza organizmem Kościoła katolickiego, to znaczy w takich wspólnotach, które jeszcze nie są w pełnej wspólnocie z Kościołem katolickim”.

Ale to tylko punkt pierwszy, takie zarysowanie tego, że tak bywa, że Duch Święty może działać i tu, i tu. I akurat na przykładzie Odnowy Charyzmatycznej padły takie przykłady, jak baptyści, zielonoświątkowcy i metodyści, bo to akurat w tym ruchu, w tym nurcie częściej stamtąd płynęły praktyczne i organizacyjno-modlitewne inspiracje.

Teraz właśnie przejdziemy do sedna, mianowicie: jak się zachować wobec faktu, że tak bywa. To jest ważne pytanie, bo czasami się zdarzały pewne pokusy myślenia: skoro Duch Święty działa i u nas, i u metodystów przez Johna Wesleya, to właściwie jakie znaczenie ma ten mój katolicyzm? Jeśli mogę iść na ulice z muzyką i ewangelizować jak John Wesley, to właściwie w czym ten mój katolicyzm jest lepszy od metodyzmu? Taka logika czasami się wkradała w ślad za korzystaniem z tych inspiracji czy pomocy modlitewnych, które Duch Święty wzbudził gdzieś też poza widzialnym organizmem Kościoła. I ta logika jest na pewno błędna. Ona jest błędna przede wszystkim dlatego, że jest niebiblijna.

Dlatego teraz zajrzymy sobie do Ewangelii, żeby podpatrzeć, jaka jest prawdziwie biblijna logika wobec takich zjawisk czy fenomenów, że dobro, także Boże dobro, także chrześcijańskie dobro może mieć miejsce poza widzialnymi ramami Kościoła katolickiego.

Zajrzymy sobie mianowicie do Ewangelii wg św. Łukasza, rozdział 10. I tam od wiersza 30 możemy przeczytać przypowieść o miłosiernym Samarytaninie. Jezus powiedział tak: „Pewien człowiek schodził z Jerozolimy do Jerycha i wpadł w ręce zbójców. Ci nie tylko, że go obdarli, ale jeszcze rany mu zadali i zostawiwszy na pół umarłego, odeszli. Przypadkiem przechodził tą drogą pewien kapłan; zobaczył go i minął. Tak samo lewita, gdy przyszedł na to miejsce i zobaczył go, minął. Pewien zaś Samarytanin, będąc w podróży, przechodził również obok niego. Gdy go zobaczył, wzruszył się głęboko: podszedł do niego i opatrzył mu rany, zalewając je oliwą i winem; potem wsadził go na swoje bydlę, zawiózł do gospody i pielęgnował go. Następnego zaś dnia wyjął dwa denary, dał gospodarzowi i rzekł: « Miej o nim staranie, a jeśli co więcej wydasz, ja oddam tobie, gdy będę wracał» . Który z tych trzech okazał się według twego zdania bliźnim tego, który wpadł w ręce zbójców?” I człowiek, z którym Jezus rozmawiał, powiedział: „Ten, który mu okazał miłosierdzie”. I Jezus jeszcze to przypieczętował, mówiąc: „Idź i ty czyń podobnie!”

To jest przypowieść, której głównymi bohaterami są trzy osoby, z których dwie należą do Izraela, i to jeszcze pełnią tam funkcje: kapłan i lewita. Pełnią funkcje w sprawowaniu kultu izraelskiego. A trzecia osoba – Samarytanin. „Samarytanin” to jest nie tylko określenie narodowościowe (Izraelici i Samarytanie) – to jest też określenie religijne. W tamtych czasach te religie były też rozdzielone narodowościowo, czyli jak ktoś był Samarytaninem to automatycznie nie wierzył tak jak Izraelici, ale był członkiem – dzisiaj byśmy powiedzieli: oddzielonego wyznania. Istniał jakby rozdział, podział wyznaniowy w łonie społeczności izraelskiej, mianowicie Samarytanie uznawali za natchnione tylko pięć ksiąg ze Starego Testamentu, tzw. Pięcioksiąg Mojżesza. Proroków: Izajasza, Jeremiasza, ksiąg historycznych – nie uznawali. Czyli był pewien podział wyznaniowy, odłączona mniejsza grupa, dzisiejszym językiem mówiąc: Kościół odłączony, i jeszcze były z tym związane spory doktrynalne na temat Biblii.

I teraz Pan Jezus wkracza w taką sytuację podzielonego wyznaniowo narodu: odrębnie Izraelici i odrębnie Samarytanie. Bierze przykład nie jakichkolwiek osób, ale właśnie kapłana i lewity, którzy sprawowali kult w Świątyni jerozolimskiej. Z drugiej strony stawia odłączonego brata, który ma wiarę odmienną, i podaje jako przykład Samarytanina. To jest dokładnie ta sytuacja, w której się znajdujemy w naszej dzisiejszej panoramie podziałów wyznaniowych. Też mamy nowy Izrael, czyli Kościół katolicki, i też mamy jakieś mniejsze czy odłączone wspólnoty, których wiarę oceniamy jako niepełną. Zobaczmy, jakie wnioski kazał wyciągnąć Pan Jezus z tej sytuacji.

Myślę, że pierwszym wnioskiem jest to, żeby dać się leczyć przez Pana Boga z pychy. Nic łatwiejszego, jak się żyje w prawidłowej religii, niż popaść w pychę. Już jeżeli szatan nie mógł zapobiec temu, że ktoś żyje w wierze, to szatan oczywiście nie załamuje rąk, lecz próbuje wykorzystać tę sytuację na swoją korzyść. Więc co robi? Skoro nie może odwieść takiego człowieka od wiary, to mówi: to przynajmniej wpędzimy go w pychę, niech mu ta wiara nie będzie z pożytkiem. I spora część Ewangelii Jezusa Chrystusa jest poświęcona leczeniu z pychy, właśnie przypomnieniu, że Izraelici nie mogą czuć się właścicielami łaski czy prawdy Bożej, ale że są darmowo obdarowanymi. Więc jeżeli to przeniesiemy teraz na grunt Kościoła, który Chrystus założył, na grunt naszego katolickiego Kościoła, to po pierwsze, lekcja z tego taka, żeby dać się leczyć z pychy. To bardzo pięknie, że jesteśmy katolikami, ale to nie znaczy, że na to zasłużyliśmy albo że jesteśmy tacy mądrzy czy dobrzy i z tego powodu nas Pan Jezus tutaj postawił. To jest dar darmowy, bez żadnych zasług. Leczmy się z pychy.

Druga lekcja, jaka wynika z przypowieści o Samarytaninie: można się uczyć jakichś szczegółów, jakichś postaw, jakichś drobnych korekt, zachowań także od tych, którzy są takimi braćmi oddzielonymi jak Samarytanie. To, że ktoś jest – wtedy Izraelitą – dziś katolikiem, wtedy kapłanem i lewitą – dziś nawet księdzem czy koordynatorem albo liderem, albo animatorem – to nie znaczy, że nie może popaść w bezduszność albo w jakiś brak serca i że nie trzeba się uczyć całkiem po prostu dobroci, a być może gorliwości, również dynamiki czy może postaw ewangelizacyjnych od takich współczesnych Samarytan. Tymi współczesnymi Samarytanami pewnie byliby właśnie baptyści, zielonoświątkowcy czy metodyści.

Ale czy Pan Jezus wyciągnął z tego wniosek, że wobec tego teraz nie ma już żadnej różnicy co do wiary między Izraelitami a Samarytanami? Czy Pan Jezus powiedział: właściwie wszystko jedno, czy ktoś uznaje Izajasza za proroka, czy nie, a co za różnica, byle był dobry jak Samarytanin? Nic takiego Pan Jezus nie powiedział. Czyli czymś innym są wnioski dotyczące postaw, gorliwości, dobroci, a czymś innym wnioski dotyczące prawd wiary. To są dwie różne rzeczy. Otóż nie wyciągnął Pan Jezus wniosku z tej sytuacji, że to wszystko jedno, czy się jest Izraelitą czy Samarytaninem. To nie jest wszystko jedno, ponieważ Pan Jezus ewidentnie był zdania, że Izajasz, Jeremiasz i Ezechiel to są prorocy Boży i że ich pisma wchodzą w skład Pisma Świętego.

Więc jeśli chodzi o miejsce, gdzie jest pełnia prawdy, to Pan Jezus nie zostawił żadnych wątpliwości. Natomiast chciał nas pouczyć, że jeśli jesteśmy w miejscu, w którym jest pełnia prawdy, to nie znaczy, że mamy się nad innych wywyższać albo że Pan Bóg nie zechce nam pomóc czy pouczyć nas przez kogoś, kto jest z zewnątrz. Akurat kapłana i lewitę pouczył przez Samarytanina. I nie ma też powodu, dlaczego nie miałby Pan Bóg zawstydzić albo pobudzić, albo wezwać jakiegoś opieszałego i ospałego katolika na przykład przez gorliwego metodystę. Może Pan Bóg tak zrobić i pewnie jest to znakomity sposób leczenia pychy. Ale wyciąganie z tego wniosku, że teraz wszystko jedno, czy ja jestem katolikiem, czy metodystą lub baptystą, jest zupełnie błędne i niezgodne z logiką Ewangelii.

Pan Jezus ewidentnie nauczał i jego Apostołowie też z naciskiem podkreślali, że miejscem, w którym Bóg przemawiał, jest Izrael, a nie Samaria. To jest to miejsce, gdzie Bóg rozlewał swoją łaskę, gdzie wzbudzał proroków. To jest to miejsce, gdzie przyszedł Mesjasz i z którego zostali powołani Apostołowie. Jeśli chodzi o szukanie miejsca, gdzie jest pełnia środków zbawienia, to oczywiście – i Pan Jezus, i Apostołowie mówili: Izrael. Ale – jeśli chodziło o leczenie pychy w sercach tych, którzy byli w tym Izraelu, to mówił: a popatrzcie na takiego Samarytanina i uczcie się od niego.

Otóż dokładnie taką sytuację mamy dzisiaj. Jest rzeczą oczywistą i to trzeba sobie ciągle powtarzać, że miejscem, w którym jest pełnia środków zbawienia, tak jak dawniej Izrael, tak obecnie jest Kościół katolicki. Natomiast nie ma powodu, żeby Pan Bóg czasami nas nie zawstydził albo nie leczył naszej wybujałej pychy, każąc nam uczyć się albo nawet brać wzór choćby od metodysty Johna Wesleya.

I w deklaracji Dominus Iesus wydanej w roku 2000 sporo właśnie o tym możemy wyczytać. Jest napisane na przykład tak: „należy stanowczo wyznać jedyność założonego przez Chrystusa Kościoła”. To znaczy, że Chrystus założył jeden Kościół. To nie jest tak, że Chrystus założył jakąś federację: Kościół Apostoła Pawła, Kościół Apostoła Piotra, Kościół Apostoła Jakuba, jak kto gdzie pojechał, to założył Kościół – i w ten sposób powstałaby jakaś federacja Kościołów. To jest ewidentnie nieprawda. Nawet św. Paweł pisał: tu jeden mówi „ja jestem od Kefasa”, „ja od Pawła”, „ja od Apollosa”. To jest nieprawda, bo Kościół jest jeden. Może być w różnych miejscach, może mieć różne obyczaje, ale jest ewidentnie jeden. Więc „należy stanowczo wyznać”, i to jako prawdę wiary katolickiej „jedyność założonego przez Chrystusa Kościoła”. I po drugie – to jest dalej z deklaracji Dominus Iesus – że „wierni zobowiązani są wyznawać, że istnieje historyczna ciągłość między tym Kościołem, jaki założył Chrystus, a Kościołem katolickim”. Czyli między tym, co założył Pan Jezus 20 wieków temu, a tym, co się dziś nazywa Kościołem katolickim, istnieje historyczna ciągłość. Ten Kościół się gdzieś nie rozmył, nie zanikł, nie rozpadł się i nie został jak mgiełka rozwiany przez wiatr, ale ma historyczną ciągłość.

Kiedyś czytałem – to był taki zupełnie skrajny pogląd – wyznania pewnego ewangelika amerykańskiego – nazywał się Armstrong i założył – to się nazywało – Wszechświatowy Kościół Boży. I on doszedł do wniosku, że prawdziwy Kościół Jezusa Chrystusa skończył się w 68 roku I wieku i już potem go nigdy nie było – aż do czasu, kiedy właśnie Armstrong zaczął go odnawiać. Taką miał wizję Kościoła. To jakaś bardzo skrajna wizja, ale kto wie, czy ona czasami gdzieś w słabszych wersjach nie plącze się w takiej troszkę płynnej świadomości kościelnej: gdzieś tam Pan Jezus założył taki idealny Kościół, ale potem on się rozmył, potem gdzieś zanikł i my go teraz poszukujemy, prawdziwy Kościół jest tylko przedmiotem poszukiwań czy marzeń.

W deklaracji Dominus Iesus jest jeszcze bardzo wyraźnie napisane: „nie wolno wiernym uważać, że Kościół Chrystusowy jest zbiorem Kościołów (tzn. jakąś federacją: jest unia europejska różnych krajów i tak samo unia kościelna różnych Kościołów) i nie wolno też mniemać – przypomina kard. Ratzinger – że Kościół Chrystusowy nie istnieje dzisiaj w żadnym miejscu”. Myślę, że mogliśmy się czasami spotkać z takim mniemaniem w jakiejś literaturze, w różnego rodzaju katechezach: czegoś takiego jak Kościół nie ma, dopiero do niego dążymy, każdy dąży na swój sposób, i w związku z tym to jest tylko przedmiot poszukiwań, może ma to być jakaś federacja, zbiór różnych Kościołów.

To na pewno nie jest rozumienie biblijne, bo myślenia biblijnego możemy się nauczyć od Pana Jezusa. To jest trudna logika, bo tak: bardzo łatwo byłoby albo uznać, że jesteśmy właścicielami łaski Bożej – u nas, u katolików pełnia światła, a poza nami, katolikami, otchłanie mroku i nikt stamtąd tutaj przedostać się nie może – to byłoby jedno pójście na łatwiznę, albo przeciwnie – przyjąć: każdy jak lubi, każdy jak chce, jak kto czuje, a Kościół to jakaś zbiorcza federacja tych wszystkich, którym cokolwiek coś mu tam się roi czy zdaje o Panu Jezusie.

Takie pojęcie Kościoła rzeczywiście czasem się wkrada, że właściwie Kościołem jest każda grupa ludzi, którzy chcą wyznawać Pana Jezusa: pięciu się zejdzie czy stu – to już jest Kościół. Kościół na równych prawach z Kościołem katolickim. Więc na pewno nie takiej logiki uczymy się od Pana Jezusa. Uczymy się, z jednej strony, leczenia z pychy, ale z drugiej strony, świadomości, że takie miejsce, gdzie jest pełnia prawdy i środków zbawienia, to miejsce nie fruwa w powietrzu, ono jest konkretne, ono się nazywało do czasów Pana Jezusa „Izraelem”, a od czasów Pana Jezusa nazywa się „Kościołem” – to św. Paweł użył tej nazwy, przeniósł nazwę „Izrael” na „Kościół”. „Pełnia” nie znaczy, że gdzieś indziej nie ma jakichś fragmentów, które inni mogą przeżywać nawet lepiej. Myślę, że metodysta John Wesley lepiej ewangelizował od wielu z nas. Może, ale to nie znaczy, że w Kościele metodystów jest pełnia, a w Kościele katolickim jej nie ma.

Taki wniosek trzeba wyciągnąć – to jest logika, która rządzi przypowieścią o miłosiernym Samarytaninie. Myślę zresztą, że tę logikę odkryjemy też w bardzo wielu innych tekstach, narracjach ewangelicznych, na przykład w relacji o uzdrowionych trędowatych. Pamiętamy: dziesięciu trędowatych zostało uzdrowionych, a tylko jeden wrócił, by podziękować, a ten, który podziękował, to był Samarytanin, czyli pochodzący właśnie ze wspólnoty braci odłączonych. I Pan Jezus mówi: popatrzcie na niego – tylko ten Samarytanin wrócił podziękować. Ewidentnie nie po to Pan Jezus to mówił, żeby słuchacze powiedzieli: „aha, to przechodzimy do Samarytan”, ale żeby słuchacze powiedzieli: „aha, to mamy być wdzięczni Bogu”. To był oczywisty wniosek z tej przypowieści.

Podobnie, kiedy Pan Jezus mówi: „popatrzcie na tego setnika rzymskiego, w całym Izraelu nie znalazłem takiej wiary”, to oczywiście nie chodziło o to, żeby słuchacze powiedzieli: „tak, zrozumieliśmy, to my się przepisujemy do religii rzymskiej”, ale żeby słuchacze powiedzieli: „aha, to my mamy mieć taką silną wiarę jak ten setnik rzymski”. To oczywista logika, którą przekazuje nam mnóstwo takich spotkań, relacji i przypowieści Pana Jezusa. Tak samo, oczywiście, spotkanie z Syrofenicjanką, z niewiastą kananejską, spotkania z poganami, z Grekami, z Rzymianami, z Samarytanami – takich spotkań jest bardzo dużo i wszystkie przekazują tę samą treść. Dlatego trzeba się wsłuchiwać w teksty ewangeliczne, żeby nabywać logiki serca. I myślę, że my, jako ludzie Odnowy Charyzmatycznej, którzy też tak szczególnie często czy chętnie czytamy Pismo Święte – mamy je czytać właśnie w takim celu – nie żeby powyrywać jakieś fragmenty, ale żeby się nauczyć właściwej logiki myślenia. Jest pewien styl myślenia: taki Jezusowy, taki Chrystusowy.

Pan Jezus, owszem, jest Oblubieńcem dla Oblubienicy, ale jest też Oblubieńcem wychowującym swoją Oblubienicę. Jeśli widzi, że zaczyna się ona pysznić albo panoszyć, to potrafi ją też trochę usadzić w miejscu, pokazując, że inni ludzie w jakichś szczegółach, w jakichś postawach, w jakichś pomysłach, dążeniach czy w zapale, mogą nas znacznie przewyższać i możemy się od nich uczyć.

I ruch Odnowy Charyzmatycznej w ten właśnie sposób i w tym sensie powinien być ruchem ekumenicznym. To jest trudne, bo mając kontakty przez lektury, czasami przez spotkania, przez jakieś teksty, jakieś pomysły z chrześcijanami innych wyznań, łatwo jest stracić tożsamość. I to się tu czy tam gdzieś zdarzyło: ludzie tracili swoją katolicką tożsamość. Może też być reakcja w drugą stronę: patrzeć może z niechęcią czy z jakąś odrazą na tych innych chrześcijan. Więc oczywiście jak zwykle lekarstwem jest ścieżka środkowa, którą pokazuje Pan Jezus, mianowicie cały czas pamiętać o definicji ekumenizmu. Ekumenizm nie na tym polega, że się co rusz kontaktujemy albo dużo czytamy, albo często działamy z innymi chrześcijanami. Ekumenizm z definicji – jest definicja II Soboru Watykańskiego, którą powtórzył Papież i kard. Ratzinger – polega na dążeniu do jedności chrześcijan. Czyli na pewno mamy brać udział w spotkaniach, imprezach, ale pod jednym warunkiem, że po takim fakcie jedność jest większa niż przed nim. Więc patrzymy, co się dzieje, czy jedność wzrasta. Jeśli wzrasta – dobrze, to jest ekumenizm. Jak maleje – to źle, to na pewno nie jest ekumenizm, to jest wtedy działanie antyekumeniczne, bo zamiast dążyć do jedności chrześcijan, prowadzimy do pomnożenia albo do pogłębienia podziałów.

Takie rzeczy są możliwe – rzeczywiście ekumeniczne spotkania pewnie nie zdarzają się tak bardzo często obecnie, ale się zdarzają. Było takie czuwanie przed Zesłaniem Ducha Świętego w roku 1999 w Świdnicy – mogłem tam troszkę pobyć – bardzo pożyteczne, które było zorganizowane łącznie z parafią Kościoła ewangelicko-augsburskiego w Świdnicy. To było bardzo piękne, bardzo pożyteczne spotkanie. Tylko tak: aby działanie było ekumeniczne, czyli żeby po takim spotkaniu jedność była większa niż przed nim, to musi być spełnionych parę warunków, na przykład musi być ono uzgodnione z kompetentną władzą w Kościele. Kompetentną władzą jest biskup i proboszcz. W Świdnicy wszystko było uzgodnione – i owoc jest dobry.

Po drugie, musi ono zawierać świadomość tożsamości. Na przykład jest rzeczą oczywistą, że katolicy powinni przeżywać takie czuwanie przed Zesłaniem Ducha Świętego na Eucharystii, natomiast wierni Kościoła ewangelicko-augsburskiego nie mogą uczestniczyć w katolickiej Eucharystii, przyjmując Komunię. To trzeba tak to pomyśleć, żeby była okazja do osobnej celebracji: tu Eucharystii, tam jakiegoś nabożeństwa, a potem można się zejść. I ważne jest uzgodnienie z kompetentnymi pasterzami, dobre przemyślenie biorące pod uwagę, w co kto wierzy, jakieś rzetelne wyznawanie swojej tożsamości. I myślę, że wtedy ekumenizm jest możliwy i prowadzi do wzmocnienia jedności. Mija takie wydarzenie, patrzymy wstecz i stwierdzamy: jedność wzrosła, jesteśmy bliżej tego celu, którym jest zjednoczenie chrześcijan. To nie jest rzecz prosta i myślę, że na własną, wspólnotową rękę trudno ją podejmować, bo wtedy pewnie trudno się nam będzie zorientować we wszystkich niuansach, może nawet ryzyku. Takie inicjatywy trzeba podejmować na pewno zawsze w porozumieniu z koordynatorem, który jest w porozumieniu z ks. opiekunem Orzechowskim, a on z biskupem.

Na pewno warto więc myśleć o takich okazjach i pomysłach przeprowadzanych w ten sposób, ale cały czas pamiętając o słowach Ewangelii według św. Jana 11,51-52. Niech na koniec one zabrzmią, aby dodać powagi dążeniu do jedności. To najbardziej nas powinno napędzać, to jest ta siła, która nami powinna powodować. A my taką lekką ręką rzucamy słowa: a tam gdzieś się podzielili, tam gdzieś odeszli, ale wierzą. Te właśnie wszystkie takie niefrasobliwie wypowiadane zdania skonfrontujmy sobie z J 11,51-52, że „Jezus miał umrzeć za naród, a nie tylko za naród, ale także by rozproszone dzieci Boże zgromadzić w jedno”. Ceną gromadzenia rozproszonych dzieci Bożych w jedno jest śmierć Chrystusa. Jeżeli Chrystus miał umrzeć także po to, żeby rozproszone dzieci Boże zgromadzić w jedno, to po pierwsze, powinno nas napełnić trwogą i drżeniem, kiedy się myśli o tym, jak czasem lekką ręką niektórzy rezygnują z jedności. Warto wtedy sobie pomyśleć: z jakiej ceny tej jedności oni rezygnują? Jezus umarł po to, żeby rozproszone dzieci Boże zgromadzić w jedno, a ktoś Jego śmierć lekceważy. A po drugie, powinno nas to napełnić świętą miłością działającą przeciwnie: właśnie nie możemy być obojętni wobec tego, czy ta jedność wzrasta, czy nie. To nas nie może zostawiać nieczułymi na to, że maleje. Jedność chrześcijan ma wzrastać – i to ma być także nasze dzieło, bo „Jezus umarł także po to, by rozproszone dzieci Boże zgromadzić w jedno”.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

CAPTCHA ImageChange Image