NIEPOJĘTY BÓG

Artykuł pochodzi z internetowej strony Tygodnika Powszechnego


Nie spełniają się nadzieje, iż w trzecie tysiąclecie chrześcijaństwa wejdziemy mniej podzieleni, o wiele bliżsi pojednania. Wielki Jubileusz roku 2000 przyniósł znaczące wydarzenia i wymowne gesty, a równocześnie, jak pokazują ostatnie tygodnie, także wielkie rozczarowania, napięcia i kontrowersje. Pytanie o dalszy losy ekumenii wydaje się zatem z wielu względów uzasadnione.

 

Dokument Kongregacji Nauki Wiary „Dominus Iesus” poświęcony jest przede wszystkim trudnemu problemowi dialogu chrześcijaństwa z innymi religiami. Tylko rozdział IV porusza zagadnienie „jedyności i jedności” Kościoła. To tutaj właśnie przypomniane zostało dotyczące ekumenii wewnątrzchrześcijańskiej stwierdzenie, iż jeden Kościół Chrystusowy „nadal istnieje w pełni jedynie w Kościele katolickim” (nr 16). Te Kościoły, które zachowały sukcesję apostolską biskupów i ważną Eucharystię, uznane są za „prawdziwe Kościoły partykularne”. Jest to wyraźne odniesienie do prawosławia.

Tymczasem chrześcijaństwo poreformacyjne traktowane jest z dużo większą surowością: „Wspólnoty kościelne, które nie zachowały prawomocnego Episkopatu oraz właściwej i całkowitej rzeczywistości eucharystycznego misterium, nie są Kościołami w ścisłym sensie” (nr 17). „Nota” tejże samej Kongregacji z 30 czerwca br., zatwierdzona przez Papieża 9 czerwca, a skierowana do przewodniczących konferencji episkopatów przypomina, iż „wyrażenie «Kościoły siostrzane» może być stosowane we właściwym sensie, zgodnie ze wspólną tradycją Zachodu i Wschodu, wyłącznie do tych wspólnot kościelnych, które zachowały ważny episkopat i ważną Eucharystię” (nr 12). Innymi słowy, Kościoły ewangelickie, łącznie z Kościołem anglikańskim, nie mogą być nazywane Kościołami siostrzanymi.

Inaczej rzecz ma się w odniesieniu do prawosławia. Wyrażeniem tym posługiwał się patriarcha Konstantynopola, Atenagoras I oraz papież Paweł VI. Czyni to również Jan Paweł II. „Nota” precyzuje, iż we właściwym sensie Kościołami siostrzanymi są wyłącznie Kościoły partykularne lub grupy Kościołów partykularnych (patriarchaty, prowincje kościelne) między sobą. Przypomniano jednak, iż Kościół powszechny – jeden, święty, katolicki i apostolski – nie jest siostrą, lecz m a t k ą wszystkich Kościołów partykularnych. Tylko partykularny Kościół Rzymu może być nazwany siostrą innych Kościołów partykularnych, np. Patriarchatu Konstantynopolitańskiego. Ważne z ekumenicznego punktu widzenia jest również stwierdzenie, iż „żaden z papieży nie uznał równej rangi wszystkich stolic patriarchalnych ani nie wyraził zgody na to, aby stolicy rzymskiej przyznawano jedynie prymat czci” (nr 3). W ten sposób podkreślony został ponownie prymat stolicy rzymskiej oraz jej biskupa.

Słuchając głosów krytycznych

Oto sam rdzeń problematyki, która stała się przedmiotem kontrowersji ostatnich tygodni. Zastanawia fakt, że po Soborze Watykańskim II inaczej reagowano na szereg podobnych stwierdzeń. Już w soborowym „Dekrecie o ekumenizmie” pojawiło się rozróżnienie między Kościołami a „Wspólnotami chrześcijańskimi”. To ostatnie pojęcie odniesione zostało do Kościołów poreformacyjnych. Za Kościół we właściwym znaczeniu uznano Kościół prawosławny. Był to jednak czas początków rzymskokatolickiego ekumenizmu, pierwsze oficjalne otwarcie na ruch ku jedności powstały poza katolicyzmem. Sam ton wypowiedzi był inny. Rozumiano, że w tamtym czasie to było wszystko, na co stać Kościół rzymski.

Teologowie wykazywali, że to dopiero początek drogi, że w przyszłości nastąpi z pewnością większe otwarcie. Zwiastunem tego otwarcia były soborowe zapewnienia, że Duch Chrystusa posługuje się innymi Kościołami i „odłączonymi Wspólnotami” jako środkami zbawienia. A przecież, wedle starej maksymy patrystycznej, „gdzie jest Duch, tam jest Kościół” („ubi Spiritus, ibi ecclesia”). Przyjmowano więc życzliwie naukę soborową, mimo iż już wówczas nie brakowało głosów krytycznych. Chodziło m.in. o sformułowanie, iż innym Kościołom przyznane zostały jedynie „elementy uświęcenia i prawdy” (KK, 8; DE, 3). W Kościele katolickim – pełnia, u innych – elementy, czyli pewne dobra, dzięki którym żyje wiara i Kościół. Nie bez racji dostrzegano w takim rozumieniu ślady ilościowego rozumienia prawdy. Czy dobra i wartości duchowe poddają się prawom liczenia? – pytano. Z natury swej mają przecież charakter jakościowy, osobowy i eschatologiczny. To nie pewna suma „elementów” sprawia, że dany Kościół jest w pełni Kościołem Chrystusa. To On sam jest „fundamentem”

(1 Kor 3,11) wiary i Kościoła jako „droga, prawda i życie” (J 14,6).

Od zakończenia Vaticanum II upłynęło jednak 35 lat, wypełnionych wytrwałą pracą teologów, postępem dialogów bilateralnych i zmianą klimatu ekumenicznego. Kontekst wyraźnie się zmienił. Pogłębiły się braterskie odniesienia Kościołów. Nadzieja na pojednanie znajdywała mocne punkty oparcia. Po raz pierwszy doszło do oficjalnego potwierdzenia na najwyższym szczeblu Deklaracji katolicko-luterańskiej na temat nauki o usprawiedliwieniu (30 października 1999). W dialogu katolików i luteran określenie „Kościoły siostrzane” stawało się czymś ogólnie przyjętym i wzajemnie respektowanym. I oto Deklaracja „Dominus Iesus” oraz „Nota” o posługiwaniu się pojęciem Kościołów siostrzanych obaliły dotychczasowe oczekiwania i nadzieje (czyżby naiwne?), wystawiły przekonanie o nieomylności procesów ekumenicznych i ekumenicznej uczciwości Kościoła rzymskokatolickiego na poważną próbę. Czyżby sprawdzało się ostrzeżenie: „Wy, ekumeniczni optymiści, nie żywcie zbyt wielkich nadziei”?

Rozumiem rozgoryczenie anglikanów i ewangelików. Arcybiskup Canterbury, George Carey, oświadczył nie bez powodu: „Kościół Anglii oraz wspólnota anglikańska w świecie nie uznają, że ich święcenia do posługi duchownej oraz ich Eucharystia miałyby podlegać jakimkolwiek brakom. Wspólnota wierzy, iż jest częścią jednego, świętego, katolickiego i apostolskiego Kościoła”. Wiele głosów krytycznych mówi o tym, że Watykan znowu zaczyna podkreślać to, co dzieli, a nie to, co łączy chrześcijan; że jest to próba interpretacji Vaticanum II w duchu nauki przedsoborowej, a nie jego twórcza kontynuacja. W stanowisku Kongregacji wielu dopatruje się umocnienia tradycyjnego samorozumienia Kościoła rzymskokatolickiego oraz poważnego ciosu dla wzajemnych relacji i przyszłych losów ekumenii. Nie tylko tej w odniesieniu do świata chrześcijańskiego, ale również do innych religii, zwłaszcza judaizmu.

Nie sposób traktować tych głosów lekceważąco lub zapewnianiem, iż nic się nie zmieniło, że w dokumentach nie ma niczego nowego, że Kościół rzymskokatolicki nadal z całą szczerością oddany jest sprawom ekumenii. Swoisty dramat Roku Jubileuszowego polega na tym, że kończy się on tak potężnym dysonansem ekumenicznych nadziei chrześcijan oraz twardego stanowiska Watykanu. Na skutki tego stanowiska nie trzeba będzie długo czekać. Zarząd Główny Polskiej Rady Ekumenicznej już podjął decyzję, iż jej członkowie nie wezmą udziału w jubileuszowym sympozjum ekumenicznym organizowanym przez Instytut Ekumeniczny KUL (18–19 października). W programie przewidziani byli z referatami hierarchowie kilku Kościołów chrześcijańskich, będących członkami Rady, m.in. abp Jeremiasz (Anchimiuk) z Kościoła Prawosławnego, bp Jan Szarek, zwierzchnik Kościoła Ewangelicko-Augsburskiego, bp Wiktor Wysoczański z Kościoła Polskokatolickiego, bp Edward Puślecki z Kościoła Ewangelicko-Metodystycznego oraz bp Zdzisław Tranda z Kościoła Ewangelicko-Reformowanego.

Bóg jest prawdziwie ekumeniczny

Deklaracja (nr 7) wprowadza rozróżnienie między chrześcijańską „wiarą teologalną” a „wierzeniem (belief) w innych religiach”. Wiara rozumiana jest jako „przyjęcie przez łaskę prawdy objawionej”, pozwalające wnikać w głąb tajemnicy. Tymczasem wierzenia w innych religiach uważa się jedynie za wyraz „ludzkiej mądrości i religijności”, za owoc ludzkich przemyśleń i doświadczeń w poszukiwaniu rzeczywistości boskiej. Można się zastanawiać, czy rozróżnienie ma rzeczywiste podstawy biblijne.

Z niektórych wypowiedzi Jezusa zdaje się wynikać, że nie ma ono powszechnego zastosowania. Rzecz znamienna, że nie przeciwstawiał On prawdziwej wiary wierzeniom ludzi innych religii, a nawet pogan. Trudno inaczej rozumieć pochwałę wiary rzymskiego setnika, w przeciwieństwie do niewiary rodaków: „U nikogo w Izraelu nie znalazłem tak wielkiej wiary; tosaúten pístin” (Mt 8,10; por. Łk 7,9). Kobieta kananejska, również spoza „domu Izraela” usłyszała podobną pochwałę: „O, niewiasto, wielka jest twoja wiara” (Mt 15, 28). Jezus szukał wiary w każdym człowieku. Chwalił tych, wśród których ją odnalazł. To właśnie rzymski setnik wyznał swoją wiarę w Jezusa po ukrzyżowaniu: „Prawdziwie, Ten był Synem Bożym” (Mt 27,54). Wniosek jest wyraźny: pośród różnych wierzeń może istnieć lub obudzić się prawdziwa wiara. Czy można zatem z całą konsekwencją egzekwować rozróżnienie między „wiarą teologalną” a „wierzeniem w innych religiach”?

Istnieje wiele dróg zbawienia, które zna tylko Bóg. Nie spierajmy się, która z nich jest najlepsza czy jedynie słuszna. Nie spierajmy się o pełnię prawdy i środków zbawienia. Bóg ma ich więcej niż nam się wydaje. Jest Bogiem wszystkich, Bogiem prawdziwie ekumenicznym. Jakże mądre słowa w swoim dziele „Protreptikos” wypowiedział na przełomie II i III wieku św. Klemens Aleksandryjski: „Zbawiciel jest polifoniczny („polýphonos”) i działa na wiele sposobów („polýtropos”) dla zbawienia ludzi”. Ta niezwykła metafora, zaczerpnięta z dziedziny muzyki kryje w sobie wielką głębię. Zauważmy: Zbawiciel jest polifoniczny i „politropiczny” dla zbawienia ludzi – wszystkich ludzi, a nie tylko chrześcijan.

Uniwersalizm boskich dróg do człowieka jest powodem do dziękczynienia i radości. Nie powinno być miejsca na odgradzanie się i licytowanie, kto wyznaje lepszą religię, a kto gorszą: „Ale w każdym narodzie miły Mu jest ten, kto się Go boi [bojaźnią czci – przyp. W. H.] i postępuje sprawiedliwie” (Dz 10,35). Kościół jest nie tylko depozytariuszem Objawienia, ale przede wszystkim świadkiem Jezusa Chrystusa i Jego Ewangelii, Dobrej Nowiny dla wszystkich. Jakże wielki uniwersalizm zbawczy przebija z Jego słów: „Mam także inne owce, które nie są z tej owczarni. I te muszę przyprowadzić i będą słuchać głosu mego, i nastanie jedna owczarnia, jeden pasterz” (J –10,16). Jest to eschatologiczna wizja przyszłej jedności ludzi pojednanych w Królestwie Bożym: „A Ja, gdy zostanę nad ziemię wywyższony, przyciągnę wszystkich do siebie” (J 12,32).

Pełnia adekwatnie nie objawiona

Pojęcie relatywizmu stało się dzisiaj podobnie odstraszającą etykietką jak hasło „modernizm” na początku XX wieku. Pisałem już o tym na łamach „TP” (nr 7, 1998). Rzeczywiście trudno pogodzić chrześcijaństwo z relatywizmem o charakterze apodyktycznym, inspirowanym przesłankami filozoficznego racjonalizmu. Taki relatywizm sprzyja indyferentyzmowi, a nawet negacji rzeczywistości transcendentnej. Inaczej rzecz ma się z „relacjonizmem”, czyli nurtem myślenia świadomego nieuchronnych odniesień i uwarunkowań ludzkiego poznania, także religijnego.

Jestem przekonany, że w przyszłości chrześcijaństwo potrafi lepiej pogodzić wiarę w swoją wyjątkowość z wymogami dialogu międzyreligijnego. Niepojęta tajemnica Boga wymyka się wyobrażeniom wszystkich ludzi, choć wszyscy zmierzamy do tej samej Ostatecznej Rzeczywistości. Tylko Bóg potrafi kiedyś dokonać, poza granicami ludzkiej historii, wielkiej syntezy wszystkich religii. Nie odmawia On nikomu możliwości zbawienia. Chrześcijanin wierzy w powszechny zasięg zbawczego dzieła Chrystusa. Nie musi rezygnować z tej wiary. Nie może jednak rościć sobie pretensji do posiadania prawdy absolutnej. Chrystus jest eschatyczną, czyli ostateczną pełnią objawienia Boga, ale pełnia ta nigdy nie zostanie w całej adekwatności objawiona i wyrażona w ludzkich dziejach na tej ziemi. Wszyscy oczekujemy Wielkiego Spełnienia sensu ziemskiej historii ludzkości.

Soborowy Dekret o ekumenizmie nieprzypadkowo kończy się wzmianką o pełni, do której ma dążyć cała działalność ekumeniczna. Działalność ta, inspirowana duchem wierności względem prawdy, ma „zmierzać do tej pełni” („in eam plenitudinem tendena”), która z woli Pana ma z upływem czasu przydawać wzrostu Jego Ciału” (DE, 24). Jest to niezwykle ważne sformułowanie, które zazwyczaj uchodzi uwadze powierzchownych interpretatorów. Mówi ono o dążeniu do pełni. Prawda całej rzeczywistości odsłoni się dopiero u kresu dziejów. Jej obecna percepcja jest ograniczona i cząstkowa.

Tragiczne okazały się wszelkie tendencje zmierzające do zawłaszczenia objawienia, prawdy i zbawienia. Przyniosły one w przeszłości wiele nieszczęść i antagonizmów. Poprzez dialog uczymy się dzisiaj odkrywać coś więcej z tajemnicy Boga, który dla wszystkich jest rzeczywistością niepojętą. Szkodliwą iluzją byłoby przekonanie, że inni muszą korygować swoją doktrynę, a nam pozostaje tylko czekać na ich nawrócenie. Bezkrytycznie podtrzymywana, iluzja ta przynieść może jeszcze większe napięcia, rozczarowania i podziały.

Biblia uczy skromności

Coraz częściej dochodzę do wniosku, iż pewne teksty biblijne trzeba by zinterpretować na nowo wspólnym wysiłkiem ekumenicznym. Nie wystarczy samo zestawienie cytatów na potwierdzenie uprzednio już ustalonej tezy. Nie wydaje się, aby ta metoda należała już do przeszłości. Nawiązując do łacińskiego przekładu Biblii zwanego Wulgatą, Deklaracja Kongregacji Nauki Wiary (nr 6) stwierdza, iż „Duch Święty, będący Duchem Chrystusa nauczy apostołów «całej prawdy»” (J 16,13), a przez nich Kościół wszystkich czasów”. Większość najlepszych kodeksów greckich podaje tekst, który mówi coś innego: „Duch Prawdy poprowadzi (lub: prowadzić będzie) was w całej (lub: wszelkiej) prawdzie; hodegései hymas en te aleth páse”. Inna seria kodeksu mówi, iż on „prowadzić będzie ku wszelkiej prawdzie; eis tčn alétheian pasan”. Nie ma w obydwu wersjach mowy o nauczeniu całej prawdy. Już samo to stwierdzenie powinno czynić nas skromniejszymi w roszczeniach do pełni prawdy.

Ilekroć dotykam tych spraw, przychodzą mi na myśl słowa Apostoła Pawła z jego hymnu o miłości: „Po części bowiem tylko poznajemy, po części prorokujemy. Gdy zaś przyjdzie to, co jest doskonałe, zniknie to, co jest tylko częściowe. (…) Teraz widzimy jakby w zwierciadle, niejasno…” (1 Kor 13,9.12). Tę ogólną prawdę wypowiada Apostoł raz jeszcze, tym razem w imieniu własnym: „Teraz poznaję po części…” (w. 12). My, ludzie tej ziemi, skazani jesteśmy na poznanie częściowe. Reszta zakryta jest przed naszymi zmysłami, naszym umysłem i sercem. „Ani oko nie widziało, ani ucho nie słyszało, ani serce człowieka nie zdołało pojąć, jak wielkie rzeczy przygotował Bóg tym, którzy Go miłują” (1 Kor 2,9).

Biblia uczy skromności. Uczy także mądrości, którą tradycja chrześcijańskiego Wschodu nazywa apofatyzmem, czyli teologią negatywną (gr. apophatikós = wyrażający się przeczeniem). Nasza wiedza o Bogu jest ograniczona. Więcej nie wiemy o Nim, niż wiemy. Mnożymy określenia negatywne, gdyż nie jesteśmy w stanie dotrzeć do głębi niepojętej tajemnicy. Deklaracja rzymska tylko jeden raz przyznaje, że głębia tajemnicy Boga sama w sobie pozostaje transcendentna i niewyczerpana (nr 6), ale zaraz potem to przeświadczenie zostaje odsunięte na bok, jakby zapomniane. Prawdziwa mądrość pochodząca od Boga jest „skłonna do zgody” (Jk 3,17).

Wybitny teolog niemiecki, jezuita Karl Rahner (†1984), tuż przed śmiercią pisał w przejmujący sposób o „doświadczeniach katolickiego teologa”. Podkreślał, iż wszystkie wypowiedzi teologiczne są w różnym stopniu wypowiedziami analogicznymi. Wypowiadamy je, ale zaraz potem trzeba je niejako wycofać w ich pozytywnej treści pojęciowej. Taka pozytywna treść po prostu nie odpowiada rzeczywistości ostatecznej, przekraczającej ludzkie zdolności poznawcze. Trzeba umieć pozwolić naszym wypowiedziom „ginąć w milczącej niepojętości Boga samego…, Jego świętej niepojętości”. Niemiecki jezuita powiedział przed śmiercią coś, co zdaje się dotyczyć także naszej obecnej sytuacji: „W jak małym stopniu ta teologiczna oczywistość jest czymś, co rzeczywiście (…) przenika radykalnie i nieuchronnie całą naszą teologię we wszystkich wypowiedziach; jak bardzo to, co słychać z katedr i ambon i z świętych dykasterii Kościoła, brzmi tak, że nie widać bynajmniej, by wypowiedzi te ogarniało drżenie z powodu skromności stworzenia…”. Jak nie zdawać sobie sprawy z tego, że „ogromne obszary rzeczywistości boskiej i stworzonej pozostają nieme i nienazwane – poza tym, czego nasze wypowiedzi dotykają” („Znak” nr 441). W sumie wiemy nieskończenie mało, choć wiele o sprawach boskich mówimy. To tylko złudzenie, że wszystko jest jasne i przejrzyste. Po prostu za bardzo zatrzymujemy się na tym, co mówimy, a mówiąc zapominamy o samej niepojętej rzeczywistości.

Umieć żyć z pytaniami

Wielekroć razy wyrażałem już przekonanie, iż chrześcijaństwo stało się zbyt doktrynerskie. Troska o integralność, zwartość, czystość i tożsamość doktryny może przesłaniać najbardziej podstawowy cel religii. Dogmat ma charakter przede wszystkim doksologiczny. Jego celem jest uwielbienie Boga za zbawcze dzieła w świecie. Ortodoksja oznacza właściwy sposób oddawania czci Bogu. Niekończące się konflikty i spory o zbawienie i prawdę, zawłaszczane przez Kościoły wyznaniowe, są najbardziej dramatycznym potwierdzeniem tego stanu rzeczy. W mniejszym lub większym stopniu jesteśmy więźniami naszych doktryn wyznaniowych, które ograniczają możliwości wzajemnego zrozumienia, życzliwej współpracy i działania dla dobra ludzi. W chrześcijaństwie doktrynerskim wiara polegająca na zaufaniu człowieka wobec Boga poddana zostaje logice doktrynalnych twierdzeń.

Biblijne rozumienie wiary i prawdy daje szeroką przestrzeń dla wielości interpretacji. Wczesny Kościół Jerozolimski potrafił odróżniać istotne elementy wiary od spraw drugorzędnych, do których nie należy zobowiązywać wszystkich wierzących. Świadczy o tym przebieg soboru jerozolimskiego opisany w Dziejach Apostolskich (Dz 15). Podziały w Kościele powinny uwrażliwić wszystkich na ten tak często zapominany wymiar myślenia o Kościele i zbawieniu. Judaizm nie zna dogmatów, a przetrwał tysiąclecia. Otwartość i różnorodność religijnych perspektyw jest jedną z jego cech najbardziej charakterystycznych. Biblia odznacza się ogromnym bogactwem poglądów, choć czasem wydają się one nawet wzajemnie wykluczać. Czytający ją człowiek wierzący ma pojednać je w sobie samym albo po prostu żyć z pytaniami, na które po tej stronie życie nie ma definitywnych odpowiedzi.

Podział do końca dziejów?

Precyzujemy gorliwie nasze doktryny, ustalamy nasze wyznaniowe tożsamości spieramy się i szukamy formuł uzgodnień. Czasu mamy prawdopodobnie jeszcze dużo – do końca dziejów świata! Jesteśmy przecież dopiero w początkach… Tylko kogo jeszcze interesować będzie tak kłótliwe plemię chrześcijan, roszczących sobie, w poszczególnych Kościołach wyznaniowych, prawo do najlepszego wyposażenia w prawdę i środki zbawienia? Czy przyjdzie kiedyś moment otrzeźwienia?

Są w Koranie przejmujące lękiem słowa o chrześcijanach, do których często w myślach powracam. Oto one: „Za to, że oni naruszyli swoje przymierze, My ich przeklęliśmy i uczyniliśmy ich serca zatwardziałymi. Oni wypaczają sens słów i zapominają część tego, co im zostało przypomniane. Ty nieustannie odkrywać będziesz zdradę z ich strony, z wyjątkiem nielicznych spośród nich. Lecz odpuść im i przebacz. Zaprawdę, Bóg [Allah – przyp. W.H.] kocha dobrze czyniących! Od tych którzy mówią: «Jesteśmy chrześcijanami»!, wzięliśmy przymierze. Lecz oni zapomnieli część tego, co im zostało przypomniane; My wznieciliśmy wrogość i nienawiść wśród nich aż do Dnia Zmartwychwstania. I niebawem obwieści im Bóg to, co oni czynili” (Sur 13–14; przekład Józef Bielawski).

Warto zadumać się nad tymi słowami. W oczach muzułmanów, waśnie i spory chrześcijan to konsekwentne wypaczenia posłania Jezusa. Dlatego wierzę, że podziały i wrogość wśród wyznawców Chrystusa trwać będą aż do Dnia Zmartwychwstania. Podziały te, jak sami chyba widzimy, podważają nieustannie wiarygodność chrześcijaństwa. Nie bez powodu, od czasów Oświecenia, religię oskarża się często o to, iż stanowi ona czynnik niezgody, nietolerancji i agresywności w dziejach ludzkich. Historia chrześcijaństwa w niejednym zdaje się sama wystawiać tego rodzaju świadectwo.

Niebezpieczeństwo „pustego domu”

W jakiejś mierze przytoczono słowa Koranu współbrzmią z dramatyzmem przedśmiertnej modlitwy Jezusa o jedność Jego wyznawców. Jedność uczniów jest warunkiem wiarygodności Jego posłannictwa w świecie i chwały samego Boga. Jedność, wiarygodność i chwała są nierozdzielną całością, dlatego dzieląc się chwałą daną Mu przez Ojca modli się o jedność uczniów, „aby byli udoskonaleni ku jednemu („teteleioménoi eis hén”), aby świat poznał…” (J 17, 23).

Jak trudno osiągnąć owo dojrzewanie i „wydoskonalenie” ku jedności, wiemy już z ekumenicznych doświadczeń XX wieku, zwłaszcza zaś z jego ostatnich lat. Jedność uczniów Chrystusa, jedność mądra siłą spełnionej miłości i życzliwości, jest wielką szansą dla świata. Bez tej jedności trudno uwierzyć w sens Jego nauki i zbawczej misji.

Chyba nie szukamy wystarczająco mądrze i gorliwie przyczyn naszej bezradności w obliczu dramatu podziałów. Nie zastanawiamy się nad źródłem niepowodzeń i zawodnością uzgodnień. Żydowski arcykapłan Kaifasz wypowiedział wielkie proroctwo o tym, „że Jezus miał umrzeć za naród, a nie tylko za naród, ale także, by rozproszone dzieci Boże zgromadzić w jedno” (J 11, 51-52). Wedle słów samego Jezusa, los Jerozolimy jest ostrzeżeniem także dla Kościoła: „Ile razy chciałem zgromadzić twoje dzieci, jak ptak swe pisklęta zbiera pod skrzydła, a nie chcieliście. Oto wasz dom zostanie wam pusty” (Mt 23, 37–38). Może owo „nie chcieliście” oznacza także „nie potrafiliście dać się zgromadzić”? Może brak nam mądrości, zrozumienia i wyobraźni? Rezultat jest jednak zastraszający – pustoszenie, „pusty dom”. Chrześcijanie są wolni od ryzyka nie rozpoznania „czasu nawiedzenia” (Łk 19,44). Dlatego przedłuża się dramat podziału i naszej bezradności. Bezradności tej nie uleczą żadne deklaracje i przynaglenia do posłuszeństwa.

Ktoś mówił mi niedawno, iż boleje nad brakiem w Kościele chrześcijaństwa myślącego, wrażliwego na ludzkie lęki, na niepokoje i wątpliwości. Chrześcijaństwo myślące (i modlące się!) szuka źródła własnych nieporadności i wychodzi ludziom naprzeciw w poczuciu solidarności losów. Tymczasem jakże często mamy przede wszystkim do czynienia z chrześcijaństwem „imprezowym” (sit venia verbo!), a w konsekwencji także z ekumenizmem deklaratywnym, kongresowym, konferencyjnym, który nie odmienia oblicza Kościoła. Nic dziwnego, że wielu ludzi decyduje się na exodus z Kościołów wyznaniowych. Szukają prawdy i przeżycia sensowności istnienia gdzie indziej. Uciekają z duchowego domu, w którym zamieszkiwali. Dom pustoszeje. Inni grzęzną w stereotypach i płytkiej apologii tradycyjnych przekonań i form życia. Długie wywody o jedyności i powszechności zbawczej Chrystusa oraz Kościoła niczego w tym względzie nie zmieniają.

Przejmująca i trudna do zrozumienia logika Ewangelii uczy, że może istnieć tak zachłanna troska o siebie, która prowadzi do samozatraty. „Bo kto chce zachować swoje życie, straci je; a kto straci swe życie z powodu Mnie i Ewangelii, ten je zachowa” (Mk 8,35). Ta paradoksalna mądrość nabiera w Ewangelii św. Jana jeszcze większej wymowy przez porównanie z ziarnem: „Jeśli ziarno pszenicy wpadłszy w ziemie nie obumrze, pozostanie tylko samo, ale jeżeli obumrze, przynosi obfity owoc. Ten, kto miłuje swoje życie, traci je…” (J 12, 24-25). Przedziwna dialektyka utraty i ocalenia! Nic nie wskazuje na to, aby nie można było odnieść tych słów także do naszych Kościołów wyznaniowych. Paradoksalna logika Ewangelii odnosi się również do nich. Jest w nich nadal wiele eklezjologicznego narcyzmu, małostkowości i zachłanności.

Prawosławne trudności z ekumenią

Tendencja do wyraźnego odgraniczania się od innych i podkreślania pełni własnej tożsamości eklezjalnej widoczna jest dzisiaj nie tylko w Kościele rzymskokatolickim. Jubileuszowy sobór biskupów Rosyjskiego Kościoła prawosławnego (13–16 sierpnia 2000) wydał obszerne oświadczenie o podstawowych zasadach stosunku do nieprawosławnych. Rozpoczyna się ono następująco: „Kościół prawosławny jest prawdziwym Kościołem Chrystusa (…) Jest Jednym, Świętym, Katolickim (Sobornaja, Kafoliczeskaja) i Apostolskim Kościołem, stróżem i szafarzem świętych sakramentów w całym świecie, «filarem i podporą prawdy» (1 Tm 3,15)”. Nieco dalej czytamy: „Kościół prawosławny utrzymuje ustami świętych Ojców, że zbawienie można osiągnąć jedynie w Kościele Chrystusowym” (1,15). Następne stwierdzenie można by uznać za swego rodzaju odpowiedź na rzymską Deklarację: „Kościół prawosławny jest Kościołem prawdziwym, w którym bez uszczerbku przechowywana jest Święta Tradycja i pełnia łaski Bożej. Zachował on w całości i czystości święte dziedzictwo Apostołów oraz świętych Ojców. Ma on świadomość tożsamości swojej nauki, struktury liturgicznej i praktyki duchowej z nauczaniem apostołów i Tradycją dawnego Kościoła” (1,18).

W odniesieniu do innych Kościołów ważne jest podkreślenie, iż „Kościół prawosławny nie może uznać «równości wyznań»” ze względu na rozbieżności dogmatyczne. Do jedności prowadzi jedynie „droga skruchy, nawrócenia i odnowy”, „droga uleczenia i przemiany świadomości dogmatycznej” (2.7; 4.4). Nie może być mowy o osiągnięciu zgodności jedynie w „wąskim kręgu prawd koniecznych” ani o tolerancji w stosunku do różności poglądów w wierze (2,10). Wykluczyć należy „wszelkie dogmatyczne ustępstwa i kompromisy w wierze” (4,3).

W odpowiedzi na projekt „Karty Ekumenicznej” Kościołów europejskich, Patriarchat Moskiewski przesłał długi zestaw uwag niezwykle krytycznych, wręcz druzgocących. Uznano, iż projekt tchnie duchem protestanckiego liberalizmu, niezgodnego z tradycją i nauką prawosławia. Podważona została nawet możliwość wspólnej modlitwy chrześcijan. Nie może ona być narzędziem służącym do przywracania jedności: „W pełnym i ścisłym znaczeniu kościelnym, wspólna modlitwa możliwa jest tylko jako rezultat przywracania jedności”. Można ją dopuścić tylko w wyjątkowych przypadkach, specjalnie wynegocjowanych, i to pod warunkiem, że istnieje jasne wspólne rozumienie natury i celu takiej modlitwy. (Podaję te dane odnośnie do „Charta Oecumenica” jako członek międzywyznaniowej komisji redakcyjnej, która zbiera się na początku października w Genewie, aby rozpatrzyć reakcje Kościołów europejskich).

 

Koniec stulecia i tysiąclecia zastaje nas zatem w takiej oto sytuacji ekumenicznej – trudnej, pełnej napięć i kontrowersji. I co dalej, ekumenio? Pytanie to zadaję sam sobie z niepokojem, a zarazem z głębokim przeświadczeniem, że sprawa pojednania musi iść naprzód. Katolicy nie mogą wycofać się z tej drogi, którą zarysował Sobór Watykański II, a którą potwierdziła encyklika „Ut unum sint”. Z ufnością i spokojem trzeba patrzeć w przyszłość. Przyszłe pokolenia będą mądrzejsze o nasze obecne doświadczenia i zmagania.

Chrześcijan czeka jeszcze wielki trud przezwyciężania rozbieżności. Jest to trud odkrywania większej mądrości w rozumieniu chrześcijaństwa i jego roli w świecie, coraz bardziej zsekularyzowanym i obojętnym na sprawy religii. Ekumenizm musi rozwijać się dalej i przenikać coraz szersze kręgi wierzących. Alternatywą dla ekumenii byłby jedynie całkowity indyferentyzm lub antagonizmy i konflikty religijne, a tego chyba żaden chrześcijan dzisiaj nie pragnie. Wierzę zatem mocno w przyszłość ekumenii, choć przechodzi ona obecnie przez okres niezwykle trudnych przeobrażeń.

Wacław Hryniewicz, OMI

* Autor jest kierownikiem Instytutu Ekumenicznego KUL.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

CAPTCHA ImageChange Image