OPTYMIZM MIMO WSZYSTKO – ROZMOWA Z KS. PROF. MICHAŁEM CZAJKOWSKIM

Czy prymat Papieża to ostatnia poważna przeszkoda na drodze do pojednania chrześcijan?

Jakiego gestu ekumenicznego można się spodziewać w najbliższym czasie? Trudno powiedzieć, ale bez wątpienia Papież nas znowu czymś zaskoczy i ten pontyfikat może przynieść jeszcze niejedną niespodziankę, choćby podczas kolejnych podróży. Jeśli chodzi o teologów, to można przypuszczać, że dojdzie do ważnych ustaleń – choć przyjdzie nam jeszcze nieco poczekać – w kwestii prymatu papieskiego, tzw. urzędu kościelnego i związanego z tym uczestnictwa w Eucharystii w innych Kościołach.


TYGODNIK POWSZECHNY: – Jak Ksiądz Profesor będzie spędzał Tydzień Modlitw  Jedność Chrześcijan?[wywiad przeprowadzono przed Tygodniem Modlitw o Jedność Chrześcijan – przyp. red.]

KS. MICHAŁ CZAJKOWSKI: – Mam zaplanowany udział w wieczornych nabożeństwach ekumenicznych w Warszawie. Wyjeżdżam też do Radości pod Warszawą na modlitwę ekumeniczną do tamtejszych baptystów. W kościele ewangelicko-augsburskim i metodystycznym wygłoszę homilie. Bardzo cieszę się na ten Tydzień – na wspólną modlitwę, dzielenie się Słowem Bożym, ale i na agapę, czyli chrześcijańską (skromną) „ucztę” przyjaźni organizowaną po nabożeństwach ekumenicznych.

Czy Ksiądz Profesor jest nadal optymistą, jeśli chodzi o pojednanie chrześcijan?

Trudno nie być optymistą, bo pojednanie między wyznawcami Jezusa Chrystusa już się po części dokonało. Pesymistą może być ten, kto cel ekumenizmu widzi w instytucjonalnym zjednoczeniu czy uniformizacji wyznań chrześcijańskich – a to błąd. Kiedy porównuję sytuację z lat mojej młodości z obecną, to dostrzegam – także w moim życiu – jak wiele dobrego dokonało się dla współpracy między chrześcijanami. Jestem optymistą także co do przyszłości: nie ma odwrotu od ekumenizmu, a następny pontyfikat popchnie go jeszcze naprzód.

Przede wszystkim istotne jest jednak to, co dzieje się w ludzkich sercach, w naszych parafiach. Z pewnością niewystarczająca jest jeszcze recepcja dokumentów ekumenicznych. Nawet u studentów teologii ekumenicznej, choć dysponują już niezłą wiedzą na temat innych Kościołów chrześcijańskich i dialogu między nimi, nie dostrzegam już tej ekumenicznej pasji, co w poprzednim pokoleniu.

Bo można odnieść wrażenie, że po okresie euforii, po wspaniałych, bohaterskich początkach ekumenizm znalazł się w impasie. W dobie pluralizmu światopoglądowego i religijnego zwracamy uwagę bardziej na to, co dzieli niż na to, co wspólne dla chrześcijan różnych Kościołów. Może boimy się utraty własnej tożsamości?

Dawna euforia i związane z nią błyskawiczne tempo przemian wynikały z klimatu pontyfikatu Jana XXIII i Soboru. Po drugie, w latach 60. czy 70. nadrabialiśmy zaległości całego tysiąclecia. Ostatnio nieco zwolniliśmy, ale i tak, choć może czasem trudno to dostrzec, wykonujemy w dziedzinie pojednania chrześcijan ogromną pracę – i na szczytach hierarchii, i w komisjach teologicznych, i na poziomie „szeregowych” wiernych.

Cieszy mnie też, że Kościół katolicki otwiera się na dialog z innymi religiami, zwłaszcza z judaizmem i islamem. To zresztą zasługa ekumenizmu w ścisłym tego słowa znaczeniu. Bo gdy odkryliśmy, jak wiele łączy rozsianych po świecie uczniów i uczennice Chrystusa, łatwiej było nam zauważyć, jak wiele łączy nas także, na płaszczyźnie ściśle religijnej czy teologicznej, z Żydami – począwszy od wspólnych nam wszystkim korzeni tkwiących głęboko w judaizmie.

Oczywiście borykamy się z różnymi trudnościami czy zahamowaniami. Przykładem może być deklaracja „Dominus Iesus”. Ale dzięki Bogu i ludziom dobrej woli wychodzimy z tych trudności obronną ręką – oczyszczeni i sobie bliżsi.

A może uczciwość dialogu ekumenicznego wymaga, by jasno pokazać to, co chrześcijan dzieli? I tak właśnie niektórzy odczytują sens deklaracji „Dominus Iesus”.

Żaden dialog, także ekumeniczny, nie może istnieć bez wierności własnej tożsamości i szacunku dla tożsamości partnera, szacunku połączonego z przekonaniem, że jego poglądy czy wizja świata mogą nas wzbogacić. Lojalność wobec własnego wyznania siłą rzeczy prowokuje do rozmowy o tym, co nas różni. Podkreślam: różni, a nie dzieli. Bo przecież różnice dzielić nie muszą. Różnice między religiami, a nawet wyznaniami, istnieć będą pewnie do końca świata. I nic w tym złego – skończyć musimy tylko z nieszczęsnymi, grzesznymi podziałami. W miarę rozwoju dialogu ekumenicznego z jednej strony podkreślamy to, co łączy, a z drugiej coraz śmielej mówimy o tym, co różni. Okazuje się, że niektóre różnice to zwykłe nieporozumienia czy odmienne szkoły interpretacji – te bariery można dosyć łatwo przełamać. Ale są też różnice, które wypływają z głębokiego przekonania danego Kościoła, że należą one do istoty jego wiary – tym należy się szacunek. Krótko mówiąc: różnice nie szkodzą pojednaniu, ale mobilizują do dialogu.

Czy współczesny ekumenizm nie cierpi na nadmiar pustych gestów i słów bliższych językowi dyplomacji niż ewangelicznej zasadzie, by mówić „Tak, tak. Nie, nie”. Można już chyba nawet mówić o pewnej „ekumenicznej poprawności”. Przykład: na konkretne pytania dotyczące pojednania chrześcijan niektórzy hierarchowie odpowiadają wymijająco: „To zależy od Ducha św.” – jakby już nic nie zależało od ludzi. Oczywiście roli Ducha Świętego nie dyskredytując.

W książce „Nad przepaściami wiary” o. Wacław Hryniewicz mówi o „papierowej ekumenii”, czyli o tekstach kościelnych i wspólnych deklaracjach, które nie pociągają za sobą żadnych zmian. Powoływanie się na Ducha Świętego to niejednokrotnie wymówka – byle wszystko zostało po staremu, byle nie zrobić kroku naprzód w kierunku sióstr i braci chrześcijan. Dla niektórych hierarchów z Kościołów chrześcijańskich ekumenizm to tylko wygodna atrapa – lepiej nie brać go na serio, bo to wymaga wysiłku i rozwiązywania niezwykle skomplikowanych i delikatnych problemów.

Ale ekumenia jest darem Ducha Świętego, co podkreśla Jan Paweł II w pierwszej w dziejach encyklice ekumenicznej „Ut unum sint”. Jest też naszą odpowiedzią na ten dar, czyli wymaga współpracy z Duchem Świętym Jeśli jednak ktoś palcem nie rusza, by chrześcijanie byli sobie bliżsi, a powołuje się na Ducha Świętego, to bluźni.

Może wyjściem z tej ekumenicznej zadyszki są inicjatywy prywatne. Przykładem drukowany powyżej ekumeniczny przekład Listu do Filemona – fragment przekładu Pisma Świętego przygotowywanego przez Jana Turnaua, pastora Kwietnia z Kościoła Zielonoświątkowego, prawosławnego arcybiskupa Jeremiasza oraz Księdza Profesora. Takie spotkania w małym gronie są chyba najprostszą, a zarazem najskuteczniejszą metodą współpracy i dialogu.

Takie kameralne grono, które wspólnie zagłębia się w Pismo Święte, interpretując je zgodnie z tradycją własnych Kościołów i próbuje dojść do uzgodnionego przekładu, szybko przekształca się w krąg przyjaciół. To zaś jest niemożliwe w przypadku większej liczby tłumaczy Biblii, którzy samotnie przekładają po jednej księdze, oddają ją redaktorowi wydania i niewiele mają ze sobą kontaktu. Nasza inicjatywa miała sprowokować wielkie Kościoły chrześcijańskie w Polsce, by wreszcie podjęły się wspólnego, oficjalnego przekładu Biblii – i do tego wielkiego przekładu ekumenicznego doszło, z czego się ogromnie cieszymy! A my w naszym małym gronie tłumaczy nie tylko zaprzyjaźniliśmy się, ale i poznaliśmy różne konfesyjne tradycje interpretacji Biblii, co z kolei rozwija naszą wiedzę i wrażliwość.

Czy przyjaciele nie spierają się podczas tłumaczenia?

To nie są bezbarwne spotkania chłodnych ekspertów. Nasze zaangażowanie religijne prowadzi czasem do gorących sporów. Potrafimy być wręcz uparci. Tłumaczyć wiernie czy pięknie? Jezus „zanurzony” czy „ochrzczony”? Dużą literą piszemy tylko zaimki odnoszące się do Osób Boskich czy również do Najświętszej Marii Panny? Czasem chodzi w przekładzie o rzeczy ważniejsze, teologiczne… Ale i te spory są pouczające; wzbogacają nas. Ostatnio częściej ustępujemy arcybiskupowi Jeremiaszowi, bo Kościół prawosławny w Polsce chce wykorzystać nasz przekład jako oficjalny tekst liturgiczny.

Obok inicjatyw prywatnych potrzebujemy też znaków, gestów ze strony naszych duchowych zwierzchników. Bez takich symboli trudno będzie o rozwijanie dialogu ekumenicznego.

Potrzebują ich nie tylko chrześcijanie różnych wyznań, ale i ludzie, którzy stoją z dala od wiary. Gesty potrafią czasami przemawiać silniej niż rewolucyjne w treści dokumenty. Gesty Jana Pawła II, nie waham się nazwać ich profetycznymi, mają ogromną wymowę i trafiają do ludzi. Niestety, takich symboli brakuje na płaszczyźnie lokalnej.

Ostatni ważny dla ekumenizmu dokument to deklaracja w sprawie nauki o usprawiedliwieniu podpisana przez katolików i luteranów w 1999 r. Na jaki kolejny przełomowy gest czy dokument możemy liczyć w najbliższej przyszłości?

Najpierw uzupełnienie: nie zapominajmy, że w Polsce w Roku Jubileuszowym, podczas Tygodnia Powszechnej Modlitwy o Jedność Chrześcijan, podpisaliśmy „Deklarację o wzajemnym uznaniu chrztu św.” – obejmuje ona Kościół rzymskokatolicki i Kościoły zrzeszone w Polskiej Radzie Ekumenicznej (bez baptystów). To też dokument, ale zarazem i gest profetyczny, bo chrzest jest tym, co łączy wszystkich chrześcijan, włączając nas w śmierć i zmartwychwstanie Chrystusa. Dzięki temu sakramentowi nie możemy nazywać innych chrześcijan „braćmi odłączonymi” – bo oni się od Chrystusa nie odłączyli, lecz myśmy się podzielili.

Jakiego gestu ekumenicznego można się spodziewać w najbliższym czasie? Trudno powiedzieć, ale bez wątpienia Papież nas znowu czymś zaskoczy i ten pontyfikat może przynieść jeszcze niejedną niespodziankę, choćby podczas kolejnych podróży. Jeśli chodzi o teologów, to można przypuszczać, że dojdzie do ważnych ustaleń – choć przyjdzie nam jeszcze nieco poczekać – w kwestii prymatu papieskiego, tzw. urzędu kościelnego i związanego z tym uczestnictwa w Eucharystii w innych Kościołach.

Niektórzy teologowie, także katoliccy, twierdzą, że prymat Papieża to w zasadzie ostatnia poważna przeszkoda na drodze do pojednania chrześcijan.

Nie pierwsza i nie ostatnia. Ale pamiętajmy, że Jan Paweł II osobiście skierował do hierarchów i teologów innych Kościołów chrześcijańskich prośbę, by pomogli mu w tym, aby prymat papieski stał się posługą jedności. I są już, wbrew temu co niektórzy głoszą, owoce tego apelu: powstają książki, artykuły, organizowane są konferencje teologiczne poświęcone temu zagadnieniu. Nie chodzi o to, żeby inni chrześcijanie akceptowali urząd papieski tak jak pojmujemy go my, rzymscy katolicy. Już dziś padają propozycje, by traktować papieża jako pierwszego z biskupów wszystkich Kościołów czy rzecznika całego chrześcijaństwa. Tak więc prymat papieski powoli przestaje być przeszkodą. Dlaczego? Po pierwsze, Jan Paweł II i teologia katolicka spogląda na ten urząd już w nieco inny sposób, z perspektywy pierwszych wieków chrześcijaństwa, kiedy urząd papieski nie był kwestią sporną. Po drugie, w dzisiejszym rozbitym i zagrożonym świecie wyznawcy Chrystusa coraz częściej szukają autorytetu, który scalałby ich wyznania i reprezentował ich wobec świata niechrześcijańskiego.

W Polsce, kraju zdominowanym przez katolików, chyba trudno o wrażliwość ekumeniczną?

To prawda. Często jej brak nie wynika ze złej woli, ale z tego, że tych innych jest w Polsce tak mało. Przykład: po 1989 r. nasi bracia z innych Kościołów musieli się dopominać, by zapraszano ich na uroczystości narodowe z kościelnym udziałem, do czego mają przecież święte prawo. Sytuacja się jednak poprawia. Niemała w tym zasługa Jana Pawła II, który podczas swoich pielgrzymek do Ojczyzny spotyka się z innymi Kościołami i tak stanowczo podkreśla wagę ekumenii. Współpraca z chrześcijanami innych wyznań jest żywa szczególnie tam, gdzie są oni na tyle silni, by upomnieć się o swoje prawa lub tam, gdzie duchowni katoliccy mają już ekumeniczną wrażliwość. Nie zapominajmy, że w świecie religii to przecież nie mniejszość winna dostosowywać się do większości, ale to większość ma obowiązki wobec mniejszości. Ewangelia nakazuje nam zauważać i szanować tych mniejszych i słabszych. Musimy znaleźć dla nich miejsce w naszym życiu, w naszym wspólnym polskim Domu.

Inicjatywa ekumeniczna należy zatem do Kościoła katolickiego?

Oczywiście. Jesteśmy bowiem liczebnie i strukturalnie najsilniejsi. Nie jest źle, że chrześcijanie innych Kościołów sami upominają się nieraz o głos i zaznaczają swoją obecność, ale to przede wszystkim my, katolicy, musimy o nich pamiętać. Nawet tam, gdzie nie ma licznych wspólnot protestanckich czy prawosławnych. Kiedyś poświęcałem szkołę w pewnej miejscowości, w której mieszkało tylko kilku chrześcijan nie-katolików; nie mieli nawet swojego duchownego. Na uroczystość zaproszono jednak pastora ze Słupska – i to była najlepsza lekcja ekumenizmu dla tych dzieciaków, a większość z nich (jeśli nie wszyscy) widziała duchownego ewangelickiego po raz pierwszy w życiu. Wrażliwość ekumeniczna wymaga od nas pewnej wyobraźni, fantazji. I oczywiście miłości.

Czego Ksiądz Profesor, kapłan Kościoła rzymskokatolickiego, uczy się od innych wyzwań chrześcijańskich?

Odpowiedź nie powinna nikogo zaskoczyć, bo powiem coś najprostszego, elementarnego. Ewangelicyzm przypomina mi o Ewangelii, a – szerzej – protestantyzm uczy krytycyzmu, potrzeby protestu. Prawosławie zachwyca mnie pięknem liturgii, mistyczną głębią, świętością ikony… Te i inne Kościoły pogłębiają mój katolicyzm, oczyszczają i wzbogacają moją wiarę, otwierają mi nowe horyzonty, niczego mi jednocześnie nie odbierając. Ekumenizm pomaga mi być lepszym chrześcijaninem w moim Kościele.

Rozmawiali Jarosław Makowski i Marek Zając

© Tygodnik Powszechny

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

CAPTCHA ImageChange Image